TOTALNA DEGRADACJA

Napisał Radek @ 21 marca 2015

Im więcej zarabiają, tym rzadziej wygrywają. Kluby angielskie, czyli reprezentanci bezdyskusyjnie najbogatszych rozgrywek świata, znów odpadły z Ligi Mistrzów przed ćwierćfinałami. Piłkarze Evertonu też dali się właśnie wykopać – a właściwie skopać, w Kijowie oberwali od Dynama 2:5 – więc Anglia nie ma przedstawiciela ani w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, ani w ćwierćfinale Ligi Europy. I można oficjalnie ogłosić, że przeżywa najczarniejszy sezon w pucharach od 22 lat. Z perspektywy LM – fetysz właścicieli najbogatszych klubów – pensje w Manchesterze City to najmarniej zainwestowane pieniądze na szczytach futbolu. Angielskie budżety generalnie przynoszą zresztą niewiele. Gdyby hierarchia finansowa przekładała się na sportową, w ćwierćfinałach oglądalibyśmy i Manchester United (wicelider rankingu Football Money League, przychodami ustępuje tylko Realowi Madryt), i Manchester City (szóste miejsce), i Chelsea (siódme), i Arsenal (ósme). A gdyby do LM zapraszano po prostu najzamożniejszych, to poza wymienionymi zabawiałaby się w niej także Liverpool, Tottenham, Newcastle, Everton, West Ham, Aston Villa, Southampton, Sunderland, Swansea oraz Stoke. Bo wśród 30 największych futbolowych krezusów jest aż 14 klubów angielskich. Monopol. Ubawiony retorycznymi wysiłkami wyspiarskich trenerów, by wmówić publice, że przegrywają nie z silniejszymi przeciwnikami, lecz niesprzyjającymi okolicznościami. José Mourinho znów przypomniał, że mecze angielskie – w Premier League, FA Cup, Capital One Cup – są wymagające atletycznie jak nigdzie indziej, więc ich uczestnikom brakuje energii, by wytrzymać jeszcze konkurencję z drużynami z kontynentu – w domyśle wypoczętymi, przecież one kopią sobie niedzielnie na zielonej trawce. Arsene Wenger znów zażądał, by zrezygnować z archaicznej reguły szczególnego cenienia goli strzelonych na wyjeździe – wówczas Chelsea oraz Arsenal zremisowałyby dwumecze z PSG oraz Monaco i mogły ratować skórę w rzutach karnych. Manuel Pellegrini wystękał natomiast, że dopóki liga angielska nie urządzi sobie wreszcie zimowej przerwy, to będzie odstawać od zagranicznych rywali. To są tylko wymówki, rzeczywistość pokazuje dosadnie, że angielski futbol się stacza. Były przecież epizody w Lidze Mistrzów z  wewnętrznym angielskim finałem, zdarzały się półfinały z angielskim tercetem, ale to już przeszłość. Od jakiegoś czasu potentaci finansowi na boisku maleją. W tym sezonie ulegli nie tylko gwiazdorsko obsadzonym Barcelonie i Paris Saint-Germain, lecz również młodzieńcom z AS Monaco oraz – to jeszcze w fazie grupowej, rozczarował Liverpool – szwajcarskiej fabryce talentów z Bazylei. Przed dwoma sezonami było gorzej – City i Chelsea odpadły już jesienią, a MU i Arsenal w 1/8 finału. Przed rokiem nad miernotę wybiła się – do półfinału – jedynie Chelsea. Angielskie kluby zaczęły zsuwać się w kierunku angielskiej reprezentacji, dla której turnieje dzielą się na nieudane i beznadziejne. Tymczasem pieniędzy przybywa im w obłędnym tempie. Za prawa telewizyjne w latach 2016-19 wynegocjowały 5,136 miliarda funtów, co oznacza wzrost o 71 procent w stosunku do umowy 2013-16. Ostatnia drużyna ligi angielskiej na transmisjach zarabia więcej niż mistrzowie Bundesligi, niż wszystkie poza Barceloną i Realem kluby hiszpańskie i wszystkie poza Juventusem i Milanem włoskie. Obławiają się też wyspiarze na rekordowych zyskach z tzw. dni meczowych, bo za bilety i karnety żądają więcej niż ktokolwiek w Europie. Około tysiąca angielskich kibiców lata w weekendy na mecze Bundesligi – wychodzi taniej. Nawiasem mówiąc, na najdroższym stadionie świata – oszklony, przypominający raczej centrum handlowe – występują piłkarze Arsenalu, którzy co roku tracą szansę na przetrwanie 1/8 finału LM już w pierwszym meczu (1:3 z Monaco, 0:2 z Bayernem, 1:3 z Bayernem, 0:4 z Milanem). Budzą się dopiero w rewanżu, gdy znika jakakolwiek presja – nikt już od nich niczego nie oczekuje. Sami wyspiarze lansują tezę, że żyje im się ciężej, bo rozgrywają najwięcej meczów w sezonie i że mają najmocniejszą konkurencję w kraju – nie do zweryfikowania, brzmi wątpliwie. W każdym razie Chelsea uległa PSG, choć przed meczami odpoczywała odpowiednio sześć i siedem dni, podczas gdy rywale ledwie trzy i cztery dni. Na boisko w całym sezonie też wychodziła rzadziej (43-44). Tu nie rozstrzygało zmęczenie. Prędzej – minimalizm trenera José Mourinho. Każde niepowodzenie Anglików to odrębna historia, ogólnie wiemy tylko, że bogactwo ich demoralizuje. Nie tyle kupują lepszych piłkarzy – Realu czy Barcelony nie przelicytują – ile za piłkarzy grubo przepłacają. Czołówka stosunkowo rzadko samodzielnie lansuje najjaśniejsze gwiazdy, woli skupować za dziesiątki milionów już rozbłysłe, najchętniej z Hiszpanii (wyjątki się zdarzają: Ronaldo  czy Fabregas reputację budowali na Wyspach). Klasowych wychowuje się niewielu, więc potentaci dopuszczają do podstawowej jedenastki jednego, dwóch, maksymalnie trzech Anglików. Całość tworzy kosmopolityczną wyspę nieprawdopodobnego luksusu – kluby należą do obcokrajowców, szatniami rządzą obcokrajowcy, po boiskach biegają obcokrajowcy. A jej finansowa przewaga według ekspertów od futbolowego biznesu będzie się nadal powiększać. Więc wniosek jest prosty. Anglicy nie przegrywają przez regulaminy ani dlatego, że mężnie umierają dla kibica na swoich boiskach. Przegrywają sportowo.

3 komentarze:

  1. Żeby liga angielska liczyła się w Europie, władze ligi muszą wprowadzić limit obcokrajowców w pierwszej jedenastce. Jeżeli nie ograniczą liczby obcokrajowców to będzie co raz gorzej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Anglicy to kretyni.Tyle kasy i słaba liga.

    OdpowiedzUsuń
  3. Słaby ten mecz Liverpool-Manchester United.Pokazuje w jakim miejscu jest liga angielska, Niemcy już ich przegonili, w szybkim tempie dochodzą ich Francuzi i Włosi.

    OdpowiedzUsuń