Kończy się rok 2014. Był to rok Mundialu w Brazylii. W polskiej piłce nastąpił zwrot akcji, polska reprezentacja pierwszy raz w historii pokonała Niemców i to w meczu eliminacyjnym. Zajmujemy pierwsze miejsce w swojej grupie eliminacyjnej do Mistrzostw Europy Francja 2016. Legia Warszawa w bardzo dobrym stylu wyszła z pierwszego miejsca z grupy Ligi Europy, i będzie nas reprezentować na wiosnę w rozgrywkach europejskich. Największym wydarzeniem grudnia w światowej piłce było losowanie par 1/8 finału Ligi Mistrzów. Już na tym etapie rozgrywek dojdzie do powtórek z poprzedniej edycji. FC Barcelona tak jak rok wcześniej w 1/8 finału trafiła na Manchester City. Rywalizacja zapowiada się bardzo interesująco, mimo braku w pierwszym meczu piłkarza łączącego obydwa kluby, Yayi Toure. Do rewanżu za poprzedni sezon dojdzie również pomiędzy Paris Saint Germain i Chelsea Londyn. Tym razem do starcia dojdzie na poziomie 1/8 finału, rok temu obydwie drużyny spotkały się w ćwierćfinale. Do bardzo wyrównanego pojedynku dojdzie w parze Borussia Dortmund-Juventus Turyn. Spoglądając na miejsca jakie zajmują w swoich ligach obydwie drużyny, faworyta wskazać można od razu, ale miejsce BVB w Bundeslidze zakłamuje rzeczywistość. Kolejną parą w której ciężko o wytypowanie faworyta jest para szwajcarsko-portugalska. Kibice, piłkarze, trenerzy i przedstawiciele zarówno FC Basel i FC Porto są zadowoleni z losowania. Mogli trafić gorzej, a trafili najlepiej jak się da. Jedno czego jesteśmy pewni-zwycięzca w tym pojedynku będzie najsłabszą drużyną w następnej rundzie. Konfrontacja hiszpańsko-niemiecka na pierwszy rzut oka zapowiada się ciekawie, ale zagłębiając się w szczegóły i zastanawiając się dłużej, to dojdziemy do wniosku, że faworyt jest tylko jeden i brak awansu Atletico Madryt do następnej fazy okazałoby się niespodzianką. Chociaż nie można lekceważyć niemieckiej drużyny, gdyż Bayer Leverkusen ma potencjał do wyeliminowania drużyny Diego Simeone. Wielką zagadką jest drużyna AS Monaco, która z pierwszego miejsca awansowała do fazy pucharowej i zmierzy się z Arsenalem Londyn. Doświadczenie drużyny Arsene'a Wengera stawia ją w roli faworyta, ale przedstawiciel Ligue 1 nie położy się i mam wrażenie , że to Francuzi awansują do następnej rundy. Pozostałe pary mają zdecydowanych faworytów i brak awansu jednego z nich wywróci tegoroczna edycję Ligi Mistrzów do góry nogami. Bayern Monachium i Real Madryt, obok FC Barcelony to główni faworyci do wygrania Ligi Mistrzów sezonu 2014/15. Z początkiem lutego rozpoczną się emocje, które będą narastać wraz z kolejnymi rundami, a sięgną zenitu 6 czerwca w Berlinie, gdzie zostanie rozegrany finał.
(NIE) POLSKA RZECZYWISTOŚĆ
Napisał Radek @ 24 grudnia 2014
Nie wiadomo, czy gdyby Legia nie zagapiła się w sprawie
nieszczęsnego Bereszyńskiego, awansowałaby w następnej rundzie do Ligi
Mistrzów. Ale nie możemy tego wykluczyć, z Celtikiem rozprawiła się w
oszałamiającym stylu. Nie wiadomo, czy gdyby Legia nie rozesłała po Europie
infantylnego listu „rekomendującego” transfer Michała Żyro, wyjęłaby za niego w
przyszłości więcej niż wyjmie. Ale nie możemy tego wykluczyć, listowny wybryk rynkowej wartości skrzydłowego na pewno nie podniósł. Nie wiadomo wreszcie, czy gdyby Legia nie trwoniła milionów
złotych przez notoryczną niesubordynację na trybunach, wydałaby je mądrze na
nowych piłkarzy. Ale nie możemy wykluczyć, że znacząco wzmocniłaby kadrę, o
czym najładniej świadczą popisy Ondreja Dudy, zjawiskowo jak na standardy
naszych boisk uzdolnionego młodzieńca ze Słowacji. Do wszechogarniającego
rozgardiaszu w polskich klubach przywykliśmy, jednak warszawski jest wyjątkowy,
bowiem jako pierwszy u nas przeżywa równocześnie tak dynamiczny, wielowymiarowy
rozwój sportowy. Odkąd Legią dowodzi Henning Berg, czyli w kalendarzowym roku
2014, piłkarze mają bilans wprost nieskazitelny – obronili tytuł mistrza kraju,
wygrali 24 z 35 meczów ligowych (następny Lech – ledwie 18), nie przegrali ani
jednego krajowego hitu (cztery zwycięstwa i dwa remisy z Wisłą i Lechem, bramki
15-4), zwyciężali (na boisku) w 10 z 12 spotkań europejskich pucharów (24-4).
Uprawiają futbol uporządkowany, elastyczny taktycznie i reagujący na styl
przeciwnika, nawet w zderzeniu z zagranicą wyglądają na świadomych swojej siły.
I nie zależą, wbrew niedawnym podejrzeniom, od ponadprzeciętnych jednostek, o
czym przekonuje każdy mecz bez kontuzjowanego Radovicia. Jeśli pomyślimy
jeszcze o szerokiej, wymuszającej niespotykaną u nas ostrą rywalizację kadrze
(jesienią grało 32 ludzi!), kosztującej 1,5 mln euro rocznie akademii (dla
porównania: Bayern wydaje 3 mln) oraz planach budowy ośrodka treningowego, to
widzimy zupełnie nową jakość w polskim futbolu. Jakość, dzięki której
teraźniejszość cieszy, a potencjalna przyszłość wprawia w euforię. Najbliższy
sportowy cel jest jasny: zostać pierwszym od 1991 roku polskim klubem, który po
przerwie zimowej wygra dwumecz w europejskich pucharach. Będzie potwornie
trudno, nie tylko z powodu klasy rywala, ale również z powodu klasy super dziewiątki holenderskiego klubu, Arkadiusza Milika. Legia wyjdzie
na kolejną rundę ledwie tydzień po wznowieniu rozgrywek. Czyli kompletnie
odzwyczajona od twardej walki o niebagatelną stawkę. Ale tak naprawdę martwi u
niej dziś wyłącznie to, co pozasportowe. Jeśli przytoczoną na wstępie listę
wpadek rozciągniemy do wiosny i wspomnimy zadymy podczas wizyty w Warszawie
Jagiellonii, znajdziemy aż dwa mecze oddane przez Legię walkowerem. To też w
cywilizowanym – ba, także polskim – futbolu rzadkość. To europejskiej firmie
zwyczajnie nie przystoi.
UPADEK Z PRĘDKOŚCIĄ ŚWIATŁA
Napisał Radek @ 14 grudnia 2014
Odejście Suareza dla dużej ilości osób było dobrym posunięciem klubu z Anfield Road. Argumentowali to złym charakterem Urugwajczyka i chamską postawą na boisku. Jednak te same osoby nie zauważyli, że ten sam piłkarz nieporównywalnie dużo więcej pożytku daje swojej drużynie niż ją osłabia. Rzeczywistość to potwierdza, mało tego jego odejście wpłynęło negatywnie na ambicje i podejście piłkarzy Liverpoolu. Można było to zauważyć w decydującym o awansie do fazy pucharowej Ligi Mistrzów meczu z FC Basel. Wystarczyło spojrzeć na Stevena Gerrarda po ostatnim gwizdku
sędziego - to już nie był ten rozpaczający po przegranym wyścigu mistrzowskim
piłkarz, ale pogodzony z losem człowiek. Kapitan Liverpoolu pewnie wie, że
chociaż Brendan Rodgers rozpisał mu drogę na resztę kariery, to Anglik o
przystanek "Liga Mistrzów" raczej na pewno nie zahaczy. Wystarczyło
spojrzeć na Rickiego Lamberta, który w przerwie opuszczał boisko. Jeszcze chwilę
wcześniej walczył o górną piłkę - przegrywając pojedynek - a potem rozkładał ręce,
bo wsparcia nie było w ogóle. Marne 16 kontaktów z piłką w 45 minut w drużynie,
która koniecznie musiała wygrać to wynik żenujący jak na napastnika. Generalnie,
styl gry Lamberta w tej pierwszej połowie odzwierciedlał wszystkie starania
Liverpoolu - powolne, oparte raczej na fizyczności, a nie kreatywności, bez tak
potrzebnej we współczesnym futbolu ruchliwości zawodników ofensywnych. Pewnie
teraz nikt o tym nie wspomni, ale podwójna zmiana Rodgersa w przerwie była nie
tyle sygnałem do bardziej zmasowanego ataku, co naprawieniem oczywistych błędów
w selekcji wstępnej na to spotkanie. Gerrard grający za napastnikiem? W całym
meczu nie zagrał jednego kluczowego podania. Będą oczywiście tłumaczenia, że
Sterling jest przemęczony - poprzednim sezonem, mundialem, a także przejętą
odpowiedzialnością za ataki Liverpoolu od Suareza i Sturridge'a. Jednak, po
prawdzie, to nie kwestia jego przygotowania, ale braku wsparcia. Nie ma z kim
kombinować, rzadko ma nawet wsparcie bocznego obrońcy. Cztery dryblingi okazały
się udane, sześć razy był faulowany, ale często tracił piłkę, podawał słabo lub
bez przemyślenia i, co chyba najdobitniej świadczyło o słabości myśli Rodgersa,
nie był w tym meczu ani skrzydłowym, ani "dziesiątką", ani
napastnikiem. Całkiem słusznie może i był największą nadzieją Liverpoolu, ale
niewykorzystaną przez słabość innych. To mój zarzut w stronę Rodgersa - chociaż rotuje ustawieniami, zawodnikami,
to nie potrafi nadać im konkretnego zadania na pojedynczy mecz, by Liverpool
wreszcie przypomniał sobie o nawet ułamku tego, co prezentował w poprzednim
sezonie. Gdy wprowadził Coutinho na kilkanaście minut przed końcem, to
Brazylijczyk operował głównie w środku pola, zamiast być tym, który zamiast
Gerrarda rozdziela podania pod polem karnym Bazylei. Marnotrawstwo? Raczej brak
konkretów. Liverpool nie gra ani ofensywnie, ani defensywnie, ani kontrami, ani
zdecydowanie i z własnej woli dominując. Za każdym razem, jak oglądamy zespół
Rodgersa, to widzimy drużynę poddającą się temu, co chce rywal. Bazylea
wolała zmusić gospodarzy do dośrodkowań z głębi pola, do odsłonięcia się przy
kontrach i bezowocnych prób pressingu prowadzonego przez powolny duet
atakujących, Lamberta i Gerrarda. Podobnie było z Sunderlandem, podobnie było z
Chelsea, podobnie było z Crystal Palace. Liverpool to już nie jest zespół
bezczelny - po świetnym sezonie, zamiast na rotacjach i uniwersalności drużyny
budować jej przyszłość, menedżer nawet nie jest w stanie określić wymaganego,
konkretnego stylu. Regres, najczęściej używane słowo na Anfield Road.