Długo wyczekiwany pojedynek Polaków z Irlandczykami jest już za nami. W mieszanych nastrojach jest większość kibiców po eliminacyjnym meczu w Dublinie. Tak blisko Polacy byli trzech punktów, sekundy dzieliły ich od triumfu na bardzo trudnym terenie i rezerwowaniu biletów do Francji. Mogli być w komfortowej sytuacji przed następnymi meczami. Ale nie są, zaprzepaścili niepowtarzalną szansę i przegrali z własnymi słabościami i minimalizmem sztabu szkoleniowego. Patrząc na dyspozycję przeciwnika w niedzielnym meczu, musieli ten mecz wygrać, to był obowiązek. Irlandia nie wyglądała na drużynę, prezentowała się beznadziejnie, jak nie wyspiarze, nie byli agresywni, grali przewidywalnie. Przeciwnik się położył, a kadra tego nie wykorzystała. Całą pierwszą połowę polska drużyna kontrolowała przebieg meczu, byli lepsi w każdym aspekcie gry. Nawet po strzelonej bramce potrafili trzymać przeciwnika daleko od własnego pola karnego. Polscy piłkarze grali wysokim pressingiem, mieli zdecydowaną przewagę w grze powietrznej. Ale nadeszła przerwa, w której wiara kibiców w kontynuację bardzo dobrej gry w drugiej połowie i zdobycie trzech punktów narastała. Nic z tego, sztab szkoleniowy zagrał na nosie polskim kibicom i nie potrafił wykorzystać piętnastu minut. Zepsuł wszystko, kilkoma słowami i gestami zmazał pozytywny obraz pierwszej połowy, nakazał się cofnąć, oddać pole gry przeciwnikowi i zarządził zastosować antyfutbol w drugiej połowie. A Irlandczycy, którzy mieli zdecydowanie więcej miejsca, mogli swobodnie rozgrywać piłkę, zaczęli grać swój futbol i z minuty na minutę kontrolując całkowicie przebieg meczu, zaczęli stwarzać coraz więcej sytuacji. Poczuli krew i w doliczonym czasie gry dopadli ofiarę, strzelając bramkę dającą remis. Cały czas zastanawiam się, dlaczego selekcjoner tak późno zrobił zmiany i dlaczego tylko dwie, skoro Sławomir Peszko i Maciej Rybus oprócz akcji bramkowej prezentowali się na boisku beznadziejnie. W drugiej połowie nie nadążali za tempem gry, w ataku nic nie kreowali, a do tego w drugiej połowie "oddychali rękawami" i byli pierwsi do zmiany. Paweł Olkowski i Tomasz Jodłowiec również rozegrali fatalny mecz. Albo Nawałka tego nie widział, albo nie wierzył, że zmiennicy mogą zagrać lepiej, dać drużynie pozytywny impuls. Ale to przecież autorska kadra Adama Nawałki, tym bardziej wygląda to niepokojąco. Nie rozumiem słów jakie wypowiedział po meczu dziennikarzowi selekcjoner, zdradzając że Krychowiak przez kilka dni był chory i brał antybiotyki, a Kamil Glik grał z kontuzją - winny się tłumaczy, przecież mógł postawić na innych zawodników. Pokazuje to tchórzostwo trenera i brak zaufania do zmienników. Cała sytuacja uderza w autorytet i warsztat trenerski całego sztabu szkoleniowego. Z meczu w Dublinie na pewno utkwi kibicom w pamięci selekcjoner, który koncentruje się tylko na bezproduktywnym pokrzykiwaniu z ławki. Tradycyjnie zawiódł Robert Lewandowski, który tylko walczył, tak jak cały zespół. Od największej gwiazdy i kapitana oczekuje się zdecydowanie więcej. Kolejny raz po meczu reprezentacji rozbawiali mnie do łez eksperci i dziennikarze piłki nożnej, którzy po raz kolejny chwalili za grę w meczu kadry kapitana drużyny. Poddaje pod wątpliwość wiedzę na temat piłki nożnej tychże ekspertów i dziennikarzy. Ale są też pozytywy tego meczu. Oprócz wyniku, na pochwały zasługuje gra Jakuba Wawrzyniaka i Łukasza Fabiańskiego, który uratował Polaków przed porażką. Reprezentację Adama Nawałki stworzyło zwycięstwo z Niemcami.
Jeden wynik – bo gra już niekoniecznie – dał jej zastrzyk pozytywnej energii,
pozwolił odbudować zaufanie u zmęczonych kilkoma smutnymi latami kibiców, a
przy okazji zaciemnił prawdziwy obraz drużyny. Tamten mecz ciągle rzutuje na
ocenę kadry, trenera i całych eliminacji. Co było złe, to poszło w zapomnienie.
Co ciągle jest złe, jest nieco przykryte przez wygraną z Niemcami. Tak jak gra z Irlandią. Po Irlandii nie ma powodów do optymizmu. Wynik naprawdę był lepszy od gry - rwanej, nerwowej, momentami rozpaczliwej. A przecież o rywalach też nie powiemy zbyt wiele dobrego. Przed kadrą jeszcze długa droga. Nie jest jeszcze tak dobrze, jak można to wyczytać z tabeli.
Katalog Linuxiarzy
STRES JAK PRZED MATURĄ
Napisał Radek @ 28 marca 2015
Pochmurny poranek w marcową sobotę, drzewa kołyszą się w rytm wiosennego wiatru, temperatura dodatnia, bociany wracają do kraju, kwiaty
zaczynają rozkwitać, a w sercach ludzi narasta radość z powodu
przychodzącej wiosny. Ludzie żyją już Świętami Wielkiej Nocy.
Atmosfera fantastyczna, aż chce się żyć. W głowach i sercach
kibicom piłki nożnej towarzyszą jeszcze inne uczucia, wielkie
emocje i równocześnie stres, które udzielają się przed arcyważnym meczem polskiej
reprezentacji z Irlandią na Aviva Stadium w Dublinie. Każdy
zachodzi w głowę i rozmyśla nad scenariuszem jaki może się
wydarzyć, zastanawia się jaki skład wybiegnie 29 marca, czy między
słupkami stanie nie grający regularnie w Arsenalu Szczęsny czy
Fabiański lub Boruc. Zapewne wszyscy wyobrażają sobie radość
Lewandowskiego po bramce strzelonej oraz euforię na ławce
trenerskiej po ostatnim gwizdku sędziego. Jednak rzeczywistość
sprowadza nas na ziemię i każe w wielkim stresie czekać na
eliminacyjny pojedynek. Podstawy do niepokoju same się nasuwają.
Obsada bramki spędza sen z powiek każdemu kibicowi w Polsce,
ponieważ jedynka reprezentacji grzeje ławę w klubie, boczni
pomocnicy to w ogóle problem nie z tej ziemi. „Polska skrzydłowymi stoi" - taką tezę za każdym razem wypowiada jeden z dziennikarzy sportowych w Polsce, ale czy on ma rację - w danej sytuacji na pewno nie. Stres udziela się na
pewno każdemu, pomimo świetnej jesieni i przede wszystkim zwycięstwa
z Niemcami, niewiadomych jest dużo, a przeciwnik z gatunku
twardych, nie pękających, który zawsze „gryzie trawę" i
nie odstawia nogi. Pomimo, że ustępują technicznie polskim
piłkarzom, to walką i zaangażowaniem już nie jednego zniszczyli i
pokonali, nawet z najwyższej półki. Ale my posiadamy "walczaków", żołnierzy którzy poświęcą wszystko dla reprezentacji. Jednym z nich jest fundament naszej obrony, Kamil Glik. Fani AC Torino śpiewają dlań serenady, co rusz czytam, że „nie sposób
go nie kochać”, że w uniesieniu wynoszą go na „gladiatora, który nie boi się
nikogo i niczego”. Drugim jest „byk z Sevilli" Grzegorz Krychowiak, kibice Sevilli nie wyobrażają sobie środka pola bez niego. Jest jak wściekły byk na którego przeciwnik działa jak czerwona płachta. Jestem pewny, że za nimi pójdzie reszta, pociągną kadrę do zwycięstwa. Miejmy tylko nadzieję, że piłkarzom nie udzieli się stres kibiców, nie docierają do nich słowa z zewnątrz, z „polskiego piekiełka". Chłopaki w niedzielę pokażą charakter i zaangażowanie, które można było zauważyć już w jesiennych meczach, sztab szkoleniowy pomoże wystawiając odpowiednich piłkarzy na pozycjach, które w ostatnich tygodniach powodowały bóle głowy u Adama Nawałki. Wierzymy w Was, Do boju Biało-Czerwoni!
TOTALNA DEGRADACJA
Napisał Radek @ 21 marca 2015
Im więcej zarabiają, tym rzadziej wygrywają. Kluby
angielskie, czyli reprezentanci bezdyskusyjnie najbogatszych rozgrywek świata,
znów odpadły z Ligi Mistrzów przed ćwierćfinałami. Piłkarze Evertonu też dali
się właśnie wykopać – a właściwie skopać, w Kijowie oberwali od Dynama 2:5 –
więc Anglia nie ma przedstawiciela ani w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, ani w
ćwierćfinale Ligi Europy. I można oficjalnie ogłosić, że przeżywa najczarniejszy
sezon w pucharach od 22 lat. Z perspektywy LM – fetysz właścicieli
najbogatszych klubów – pensje w Manchesterze City to najmarniej zainwestowane
pieniądze na szczytach futbolu. Angielskie budżety generalnie przynoszą zresztą
niewiele. Gdyby hierarchia finansowa przekładała się na sportową, w
ćwierćfinałach oglądalibyśmy i Manchester United (wicelider rankingu Football
Money League, przychodami ustępuje tylko Realowi Madryt), i Manchester City
(szóste miejsce), i Chelsea (siódme), i Arsenal (ósme). A gdyby do LM
zapraszano po prostu najzamożniejszych, to poza wymienionymi zabawiałaby się w
niej także Liverpool, Tottenham, Newcastle, Everton, West Ham, Aston Villa,
Southampton, Sunderland, Swansea oraz Stoke. Bo wśród 30 największych
futbolowych krezusów jest aż 14 klubów angielskich. Monopol. Ubawiony
retorycznymi wysiłkami wyspiarskich trenerów, by wmówić publice, że przegrywają
nie z silniejszymi przeciwnikami, lecz niesprzyjającymi okolicznościami. José
Mourinho znów przypomniał, że mecze angielskie – w Premier League, FA Cup, Capital
One Cup – są wymagające atletycznie jak nigdzie indziej, więc ich uczestnikom
brakuje energii, by wytrzymać jeszcze konkurencję z drużynami z kontynentu – w
domyśle wypoczętymi, przecież one kopią sobie niedzielnie na zielonej trawce.
Arsene Wenger znów zażądał, by zrezygnować z archaicznej reguły szczególnego
cenienia goli strzelonych na wyjeździe – wówczas Chelsea oraz Arsenal
zremisowałyby dwumecze z PSG oraz Monaco i mogły ratować skórę w rzutach
karnych. Manuel Pellegrini wystękał natomiast, że dopóki liga angielska nie
urządzi sobie wreszcie zimowej przerwy, to będzie odstawać od zagranicznych
rywali. To są tylko wymówki, rzeczywistość pokazuje dosadnie, że angielski
futbol się stacza. Były przecież epizody w Lidze Mistrzów z wewnętrznym angielskim finałem, zdarzały się
półfinały z angielskim tercetem, ale to już przeszłość. Od jakiegoś czasu
potentaci finansowi na boisku maleją. W tym sezonie ulegli nie tylko
gwiazdorsko obsadzonym Barcelonie i Paris Saint-Germain, lecz również
młodzieńcom z AS Monaco oraz – to jeszcze w fazie grupowej, rozczarował
Liverpool – szwajcarskiej fabryce talentów z Bazylei. Przed dwoma sezonami było
gorzej – City i Chelsea odpadły już jesienią, a MU i Arsenal w 1/8 finału.
Przed rokiem nad miernotę wybiła się – do półfinału – jedynie Chelsea.
Angielskie kluby zaczęły zsuwać się w kierunku angielskiej reprezentacji, dla
której turnieje dzielą się na nieudane i beznadziejne. Tymczasem pieniędzy
przybywa im w obłędnym tempie. Za prawa telewizyjne w latach 2016-19
wynegocjowały 5,136 miliarda funtów, co oznacza wzrost o 71 procent w stosunku
do umowy 2013-16. Ostatnia drużyna ligi angielskiej na transmisjach zarabia
więcej niż mistrzowie Bundesligi, niż wszystkie poza Barceloną i Realem kluby
hiszpańskie i wszystkie poza Juventusem i Milanem włoskie. Obławiają się też
wyspiarze na rekordowych zyskach z tzw. dni meczowych, bo za bilety i karnety
żądają więcej niż ktokolwiek w Europie. Około tysiąca angielskich kibiców lata
w weekendy na mecze Bundesligi – wychodzi taniej. Nawiasem mówiąc, na
najdroższym stadionie świata – oszklony, przypominający raczej centrum handlowe
– występują piłkarze Arsenalu, którzy co roku tracą szansę na przetrwanie 1/8
finału LM już w pierwszym meczu (1:3 z Monaco, 0:2 z Bayernem, 1:3 z Bayernem,
0:4 z Milanem). Budzą się dopiero w rewanżu, gdy znika jakakolwiek presja –
nikt już od nich niczego nie oczekuje. Sami wyspiarze lansują tezę, że żyje im
się ciężej, bo rozgrywają najwięcej meczów w sezonie i że mają najmocniejszą
konkurencję w kraju – nie do zweryfikowania, brzmi wątpliwie. W każdym razie
Chelsea uległa PSG, choć przed meczami odpoczywała odpowiednio sześć i siedem
dni, podczas gdy rywale ledwie trzy i cztery dni. Na boisko w całym sezonie też
wychodziła rzadziej (43-44). Tu nie rozstrzygało zmęczenie. Prędzej –
minimalizm trenera José Mourinho. Każde niepowodzenie Anglików to odrębna
historia, ogólnie wiemy tylko, że bogactwo ich demoralizuje. Nie tyle kupują
lepszych piłkarzy – Realu czy Barcelony nie przelicytują – ile za piłkarzy
grubo przepłacają. Czołówka stosunkowo rzadko samodzielnie lansuje
najjaśniejsze gwiazdy, woli skupować za dziesiątki milionów już rozbłysłe,
najchętniej z Hiszpanii (wyjątki się zdarzają: Ronaldo czy
Fabregas reputację budowali na Wyspach). Klasowych
wychowuje się niewielu, więc potentaci dopuszczają do podstawowej
jedenastki
jednego, dwóch, maksymalnie trzech Anglików. Całość tworzy
kosmopolityczną
wyspę nieprawdopodobnego luksusu – kluby należą do obcokrajowców,
szatniami
rządzą obcokrajowcy, po boiskach biegają obcokrajowcy. A jej finansowa
przewaga według ekspertów od futbolowego biznesu będzie się nadal
powiększać. Więc wniosek jest prosty. Anglicy nie przegrywają przez
regulaminy ani dlatego, że mężnie umierają dla kibica na swoich
boiskach. Przegrywają sportowo.
WIOSENNY NASTRÓJ
Napisał Radek @ 7 marca 2015
W życiu jest tak, że pewne rzeczy trzeba prędzej zaplanować. Osoby
ambitne stawiają sobie cele i planują drogę do zrealizowania ich
i osiągnięcia sukcesu. Każda decyzja, każdy ruch, każda praca jest
dokładnie przemyślana i zaplanowana. We wszystkich dziedzinach
życia ludzie sukcesu obierają taki kurs.Taką drogę powinien wybrać,
nie powinien tylko musi wybrać selekcjoner reprezentacji Polski
Adam Nawałka. W powietrzu już czuć wiosenny klimat przed
arcyważnym meczem z Irlandią w Dublinie. Co raz więcej komentarzy
można przeczytać na temat meczu eliminacyjnego. Życie samo
prowokuje do rozmów i rozmyślań, przez co wzrastają emocje związane
z eliminacjami. Jesteśmy liderami i jak na liderów przystało to
Polska jest faworytem meczu na Aviva Stadium. Przeszłość pokazuje,
że nie lubimy tej pozycji, źle się czujemy jako Ci lepsi, Ci na
których można mniej zarobić u bukmacherów. Jednak 29 marca Polska reprezentacja nie ma
wyboru, kibice w Polsce będą oczekiwać co najmniej remisu, który
bardzo nas przybliży do upragnionego awansu. Jestem przekonany, że
zdobycie jakichkolwiek punktów w tym meczu utwierdzi piłkarzy w przekonaniu, że mogą wszystko. Jednak nie rozpieszcza polską
reprezentację początek roku. Wyjazd Łukasza Szukały do Arabii Saudyjskiej,
ławka w Arsenalu Wojciecha Szczęsnego, bardzo słabe występy Roberta Lewandowskiego w Bayernie czy kontuzja Łukasza Piszczka, to
największe problemy sztabu szkoleniowego. Moim zdaniem sytuacja z
Wojtkiem Szczęsnym to wzmocnienie pierwszej jedenastki, gdyż Łukasz
Fabiański czy Artur Boruc to zdecydowanie lepsi bramkarze.
Regularna gra w Swansea gwarantuje Fabiańskiemu jedenastkę w meczu z
Irlandią. Nie rozumiem polemiki ekspertów dotyczącej obsady bramki
w meczu z Irlandią. Jestem przekonany, że Adam Nawałka już ma
wybranego bramkarza i jest nim Łukasz Fabiański. Dyspozycja Roberta Lewandowskiego w ostatnich miesiącach selekcjonera przyprawia o siwe włosy. Oczywiście najlepszym polskim napastnikiem jest Arkadiusz Milik, ale komfort psychiczny kapitana jest bezcenny dla kadry. Największym problemem Nawałki jest podziurawiona obrona. Formacja z którą od ładnych paru lat selekcjonerzy mieli ogromne problemy, którą poukładał trener kadry, posypała się jak domino. Kontuzja Piszczka, brak gry na odpowiednim poziomie Łukasza Szukały i kontuzja zmiennika na tych pozycjach Artura Jędrzejczyka przed najważniejszym meczem eliminacji, stawia sztab szkoleniowy w bardzo trudnej sytuacji. Miejmy nadzieję, że i z tym problemem selekcjoner sobie poradzi i zestawi obronę, która nie będzie przypominać sera szwajcarskiego. Patrząc na
zachowanie selekcjonera, przy ławce trenerskiej w poprzednich
meczach kadry lub na trybunach oglądającego kadrowiczów oraz
potencjalnych kandydatów do gry w reprezentacji, można wyczytać
spokój i pewność siebie. Obraz twarzy opisuje osobę spokojną, pewną swoich decyzji. Widać, że ten mężczyzna ma cel i
całkowicie zaplanowaną drogę do sukcesu. Jego zachowanie i pasja dają nadzieję, że żadna kontuzja, żaden problem nawet taki jaki powstał z obroną, nie zachwieje jego
pewności i przekonania, że cel który sobie założył na rok 2015
czyli awans do Mistrzostw Europy Francja 2016, zostanie osiągnięty i nikt ani
nic nie zaburzy tego. Dlatego kibicom polskiej reprezentacji pozostaje czekać i spać
spokojnie, gdyż plan jest, a upragniony cel będzie osiągnięty. Do zobaczenia w ostatnią niedzielę marca.