Kończy się rok 2014. Był to rok Mundialu w Brazylii. W polskiej piłce nastąpił zwrot akcji, polska reprezentacja pierwszy raz w historii pokonała Niemców i to w meczu eliminacyjnym. Zajmujemy pierwsze miejsce w swojej grupie eliminacyjnej do Mistrzostw Europy Francja 2016. Legia Warszawa w bardzo dobrym stylu wyszła z pierwszego miejsca z grupy Ligi Europy, i będzie nas reprezentować na wiosnę w rozgrywkach europejskich. Największym wydarzeniem grudnia w światowej piłce było losowanie par 1/8 finału Ligi Mistrzów. Już na tym etapie rozgrywek dojdzie do powtórek z poprzedniej edycji. FC Barcelona tak jak rok wcześniej w 1/8 finału trafiła na Manchester City. Rywalizacja zapowiada się bardzo interesująco, mimo braku w pierwszym meczu piłkarza łączącego obydwa kluby, Yayi Toure. Do rewanżu za poprzedni sezon dojdzie również pomiędzy Paris Saint Germain i Chelsea Londyn. Tym razem do starcia dojdzie na poziomie 1/8 finału, rok temu obydwie drużyny spotkały się w ćwierćfinale. Do bardzo wyrównanego pojedynku dojdzie w parze Borussia Dortmund-Juventus Turyn. Spoglądając na miejsca jakie zajmują w swoich ligach obydwie drużyny, faworyta wskazać można od razu, ale miejsce BVB w Bundeslidze zakłamuje rzeczywistość. Kolejną parą w której ciężko o wytypowanie faworyta jest para szwajcarsko-portugalska. Kibice, piłkarze, trenerzy i przedstawiciele zarówno FC Basel i FC Porto są zadowoleni z losowania. Mogli trafić gorzej, a trafili najlepiej jak się da. Jedno czego jesteśmy pewni-zwycięzca w tym pojedynku będzie najsłabszą drużyną w następnej rundzie. Konfrontacja hiszpańsko-niemiecka na pierwszy rzut oka zapowiada się ciekawie, ale zagłębiając się w szczegóły i zastanawiając się dłużej, to dojdziemy do wniosku, że faworyt jest tylko jeden i brak awansu Atletico Madryt do następnej fazy okazałoby się niespodzianką. Chociaż nie można lekceważyć niemieckiej drużyny, gdyż Bayer Leverkusen ma potencjał do wyeliminowania drużyny Diego Simeone. Wielką zagadką jest drużyna AS Monaco, która z pierwszego miejsca awansowała do fazy pucharowej i zmierzy się z Arsenalem Londyn. Doświadczenie drużyny Arsene'a Wengera stawia ją w roli faworyta, ale przedstawiciel Ligue 1 nie położy się i mam wrażenie , że to Francuzi awansują do następnej rundy. Pozostałe pary mają zdecydowanych faworytów i brak awansu jednego z nich wywróci tegoroczna edycję Ligi Mistrzów do góry nogami. Bayern Monachium i Real Madryt, obok FC Barcelony to główni faworyci do wygrania Ligi Mistrzów sezonu 2014/15. Z początkiem lutego rozpoczną się emocje, które będą narastać wraz z kolejnymi rundami, a sięgną zenitu 6 czerwca w Berlinie, gdzie zostanie rozegrany finał.
(NIE) POLSKA RZECZYWISTOŚĆ
Napisał Radek @ 24 grudnia 2014
Nie wiadomo, czy gdyby Legia nie zagapiła się w sprawie
nieszczęsnego Bereszyńskiego, awansowałaby w następnej rundzie do Ligi
Mistrzów. Ale nie możemy tego wykluczyć, z Celtikiem rozprawiła się w
oszałamiającym stylu. Nie wiadomo, czy gdyby Legia nie rozesłała po Europie
infantylnego listu „rekomendującego” transfer Michała Żyro, wyjęłaby za niego w
przyszłości więcej niż wyjmie. Ale nie możemy tego wykluczyć, listowny wybryk rynkowej wartości skrzydłowego na pewno nie podniósł. Nie wiadomo wreszcie, czy gdyby Legia nie trwoniła milionów
złotych przez notoryczną niesubordynację na trybunach, wydałaby je mądrze na
nowych piłkarzy. Ale nie możemy wykluczyć, że znacząco wzmocniłaby kadrę, o
czym najładniej świadczą popisy Ondreja Dudy, zjawiskowo jak na standardy
naszych boisk uzdolnionego młodzieńca ze Słowacji. Do wszechogarniającego
rozgardiaszu w polskich klubach przywykliśmy, jednak warszawski jest wyjątkowy,
bowiem jako pierwszy u nas przeżywa równocześnie tak dynamiczny, wielowymiarowy
rozwój sportowy. Odkąd Legią dowodzi Henning Berg, czyli w kalendarzowym roku
2014, piłkarze mają bilans wprost nieskazitelny – obronili tytuł mistrza kraju,
wygrali 24 z 35 meczów ligowych (następny Lech – ledwie 18), nie przegrali ani
jednego krajowego hitu (cztery zwycięstwa i dwa remisy z Wisłą i Lechem, bramki
15-4), zwyciężali (na boisku) w 10 z 12 spotkań europejskich pucharów (24-4).
Uprawiają futbol uporządkowany, elastyczny taktycznie i reagujący na styl
przeciwnika, nawet w zderzeniu z zagranicą wyglądają na świadomych swojej siły.
I nie zależą, wbrew niedawnym podejrzeniom, od ponadprzeciętnych jednostek, o
czym przekonuje każdy mecz bez kontuzjowanego Radovicia. Jeśli pomyślimy
jeszcze o szerokiej, wymuszającej niespotykaną u nas ostrą rywalizację kadrze
(jesienią grało 32 ludzi!), kosztującej 1,5 mln euro rocznie akademii (dla
porównania: Bayern wydaje 3 mln) oraz planach budowy ośrodka treningowego, to
widzimy zupełnie nową jakość w polskim futbolu. Jakość, dzięki której
teraźniejszość cieszy, a potencjalna przyszłość wprawia w euforię. Najbliższy
sportowy cel jest jasny: zostać pierwszym od 1991 roku polskim klubem, który po
przerwie zimowej wygra dwumecz w europejskich pucharach. Będzie potwornie
trudno, nie tylko z powodu klasy rywala, ale również z powodu klasy super dziewiątki holenderskiego klubu, Arkadiusza Milika. Legia wyjdzie
na kolejną rundę ledwie tydzień po wznowieniu rozgrywek. Czyli kompletnie
odzwyczajona od twardej walki o niebagatelną stawkę. Ale tak naprawdę martwi u
niej dziś wyłącznie to, co pozasportowe. Jeśli przytoczoną na wstępie listę
wpadek rozciągniemy do wiosny i wspomnimy zadymy podczas wizyty w Warszawie
Jagiellonii, znajdziemy aż dwa mecze oddane przez Legię walkowerem. To też w
cywilizowanym – ba, także polskim – futbolu rzadkość. To europejskiej firmie
zwyczajnie nie przystoi.
UPADEK Z PRĘDKOŚCIĄ ŚWIATŁA
Napisał Radek @ 14 grudnia 2014
Odejście Suareza dla dużej ilości osób było dobrym posunięciem klubu z Anfield Road. Argumentowali to złym charakterem Urugwajczyka i chamską postawą na boisku. Jednak te same osoby nie zauważyli, że ten sam piłkarz nieporównywalnie dużo więcej pożytku daje swojej drużynie niż ją osłabia. Rzeczywistość to potwierdza, mało tego jego odejście wpłynęło negatywnie na ambicje i podejście piłkarzy Liverpoolu. Można było to zauważyć w decydującym o awansie do fazy pucharowej Ligi Mistrzów meczu z FC Basel. Wystarczyło spojrzeć na Stevena Gerrarda po ostatnim gwizdku
sędziego - to już nie był ten rozpaczający po przegranym wyścigu mistrzowskim
piłkarz, ale pogodzony z losem człowiek. Kapitan Liverpoolu pewnie wie, że
chociaż Brendan Rodgers rozpisał mu drogę na resztę kariery, to Anglik o
przystanek "Liga Mistrzów" raczej na pewno nie zahaczy. Wystarczyło
spojrzeć na Rickiego Lamberta, który w przerwie opuszczał boisko. Jeszcze chwilę
wcześniej walczył o górną piłkę - przegrywając pojedynek - a potem rozkładał ręce,
bo wsparcia nie było w ogóle. Marne 16 kontaktów z piłką w 45 minut w drużynie,
która koniecznie musiała wygrać to wynik żenujący jak na napastnika. Generalnie,
styl gry Lamberta w tej pierwszej połowie odzwierciedlał wszystkie starania
Liverpoolu - powolne, oparte raczej na fizyczności, a nie kreatywności, bez tak
potrzebnej we współczesnym futbolu ruchliwości zawodników ofensywnych. Pewnie
teraz nikt o tym nie wspomni, ale podwójna zmiana Rodgersa w przerwie była nie
tyle sygnałem do bardziej zmasowanego ataku, co naprawieniem oczywistych błędów
w selekcji wstępnej na to spotkanie. Gerrard grający za napastnikiem? W całym
meczu nie zagrał jednego kluczowego podania. Będą oczywiście tłumaczenia, że
Sterling jest przemęczony - poprzednim sezonem, mundialem, a także przejętą
odpowiedzialnością za ataki Liverpoolu od Suareza i Sturridge'a. Jednak, po
prawdzie, to nie kwestia jego przygotowania, ale braku wsparcia. Nie ma z kim
kombinować, rzadko ma nawet wsparcie bocznego obrońcy. Cztery dryblingi okazały
się udane, sześć razy był faulowany, ale często tracił piłkę, podawał słabo lub
bez przemyślenia i, co chyba najdobitniej świadczyło o słabości myśli Rodgersa,
nie był w tym meczu ani skrzydłowym, ani "dziesiątką", ani
napastnikiem. Całkiem słusznie może i był największą nadzieją Liverpoolu, ale
niewykorzystaną przez słabość innych. To mój zarzut w stronę Rodgersa - chociaż rotuje ustawieniami, zawodnikami,
to nie potrafi nadać im konkretnego zadania na pojedynczy mecz, by Liverpool
wreszcie przypomniał sobie o nawet ułamku tego, co prezentował w poprzednim
sezonie. Gdy wprowadził Coutinho na kilkanaście minut przed końcem, to
Brazylijczyk operował głównie w środku pola, zamiast być tym, który zamiast
Gerrarda rozdziela podania pod polem karnym Bazylei. Marnotrawstwo? Raczej brak
konkretów. Liverpool nie gra ani ofensywnie, ani defensywnie, ani kontrami, ani
zdecydowanie i z własnej woli dominując. Za każdym razem, jak oglądamy zespół
Rodgersa, to widzimy drużynę poddającą się temu, co chce rywal. Bazylea
wolała zmusić gospodarzy do dośrodkowań z głębi pola, do odsłonięcia się przy
kontrach i bezowocnych prób pressingu prowadzonego przez powolny duet
atakujących, Lamberta i Gerrarda. Podobnie było z Sunderlandem, podobnie było z
Chelsea, podobnie było z Crystal Palace. Liverpool to już nie jest zespół
bezczelny - po świetnym sezonie, zamiast na rotacjach i uniwersalności drużyny
budować jej przyszłość, menedżer nawet nie jest w stanie określić wymaganego,
konkretnego stylu. Regres, najczęściej używane słowo na Anfield Road.
MNIEJ NIŻ ZERO
Napisał Radek @ 30 listopada 2014
Powszechnie wiadomo, że piłka nożna jest dziedziną w życiu
obok której nie można przejść obojętnie. Największym magnesem przyciągającym
ludzi na całym świecie do zainteresowania się futbolem są pieniądze jakie
przepływają przez tą dyscyplinę. Osoby nie związane z najpopularniejszą
dyscypliną sportową na świecie, ze względu na pojedyncze wydarzenia, ekscesy,
zaczynają zaglądać do gazet, na portale internetowe żeby dowiedzieć się więcej.
Nie inaczej jest teraz. Jestem przekonany, że duża większość osób przechodząca
obojętnie obok futbolu, w ostatnich dniach szukała informacji na temat jednego
z największych klubów europejskich. Gdybym był kibicem Realu Madryt natychmiast
pozwałbym własny klub do sądu. A właściwie ludzi, którzy nim teraz rządzą.
Szkody, które właśnie wyrządzili są ogromne. Motywy, które nimi kierowały są
oczywiste. Wiadomo, że zawsze chodzi o pieniądze. Oto Real zdecydował się
usunąć krzyż ze swojego herbu. Według medialnych spekulacji to część
lukratywnej trzyletniej umowy z nowym sponsorem - National Bank of Abu Dhabi.
Chodzi o to żeby chrześcijański symbol nie raził ludzi z Emiratów, którzy dają
kasę na klub. Zawsze zadziwia mnie tupet ludzi, którzy decydują się na tego
typu działania. Przecież takie świętości jak Real nigdy nie są czyjąś własnością,
ludzie nim zarządzający są jedynie depozytariuszami "świętego ognia".
Niestety - czego mamy właśnie dobitny dowód - zdają się o tym zapominać.
Zadziwia mnie również podwójna moralność niektórych kibiców tej drużyny.
Wszędzie podkreślają, że przecież krzyż nie będzie usunięty. To znaczy będzie,
ale "tylko i wyłącznie z produktów Narodowego Banku Abu Zabi (na przykład
karty do bankomatu z herbem) w Zjednoczonych Emiratach Arabskich". Szokuje
mnie, że nie widzą w tym nic nadzwyczajnego. Dla mnie to jeszcze większe
obrzydlistwo, bo klub pokazuje w ten sposób różną twarz w różnych miejscach.
Zdjęcie krzyża w jednym miejscu i zostawienie go w drugim po to żeby więcej
zarobić jest jeszcze bardziej żenujące. To budzi mój jeszcze większy odruch
wymiotny. Wyobrażacie sobie sytuację, że Besiktas Stambuł żeby dostać pieniądze
od jakiegoś banku ze Starego Kontynentu wycofuje półksiężyc z herbu (oczywiście
tylko na rynku europejskim)? Niemożliwe. Po pierwsze dlatego, że żaden
europejski bank by tego nie zasugerował, po drugie dlatego, że Besiktas
potraktowałby tę sugestię jako obraźliwą. Autentycznie zdumiewa mnie więc, że
nikt w Realu nie obraził się z tego powodu. Ośmielam się zasugerować żeby
Hiszpanie o odpowiednim autorytecie wystosowali apel z żądaniem do Jego
Królewskiej Mości Filipa VI. Do czasu przywrócenia status quo ante - monarcha
specjalnym dekretem powinien wycofać Realowi prawo do używania tej nazwy. Ma do
tego moralne prawo. Przecież nie tylko herb ale i nazwę Realowi nadał
pradziadek obecnego króla - Alfons XIII. Wiadomo, że żeby kibicować Realowi nie
trzeba być katolikiem, ba - nie trzeba być nawet chrześcijaninem, ale czy się
to komuś podoba czy nie: Real Madryt jest nierozerwalnie złączony z hiszpańską
monarchią, a hiszpańska monarchia jest nierozerwalnie złączona z katolicyzmem.
Wszyscy innowiercy, a także w ogóle nie wiercy - powinni to uszanować, bo nie
są w stanie tego zmienić. Oczywiście jako kibica bolałoby mnie wycofanie nazwy
"Real", bo ten klub jest częścią wspaniałego światowego futbolowego
dziedzictwa. Nie widzę jednak innego wyjścia. Tylko stanowcze kroki mogą
zapobiec stawaniu przez świat na głowie. Byłoby super gdyby jakiś ważny piłkarz
ogłosił teraz, że odchodzi z Realu, bo nowa umowa narusza jego uczucia
religijne. Odbiłoby się to szerokim echem. Oczywiście tak się nie stanie, ale
pomarzyć zawsze można. To strasznie smutna historia. W spektakularny sposób
znów przypomina prawidłowość: każdy się sprzeda. Wszystko jest jedynie kwestią
ceny. Co tam opinia - opinią nie wygra się przecież Ligi Mistrzów. Ale
najgorsze jest to, że klub mający takie parcie na kasę, wydaje ogromne
pieniądze na transfery, a na boisku nie potrafi zaprezentować przyzwoitego
ataku pozycyjnego. Real jest stacza, początkiem było zatrudnienie przeciwnika
futbolu Jose Mourinho. Sukces za wszelką cenę - synonim Realu Madryt.
CHWILOWE ZAŁAMANIE POGODY
Napisał Radek @ 21 listopada 2014
Zwycięstwo w ostatniej kolejce, rozegranej przed przerwą
reprezentacyjną, nie przegoni czarnych chmur, które zawisły nad jednym z
najlepszych klubów na świecie. Dwie porażka z rzędu przydarzyły się pierwszy
raz od pięciu lat, choć poprzednim razem, w 2009 roku, drużyna Pepa Guardioli
miała już mistrzostwo w kieszeni. Dziś 22-krotny mistrz Hiszpanii ma najsłabszą
drużynę od 2008 roku. Poprzednim razem Celta Vigo wygrała na wyjeździe z
Barceloną krótko przed atakiem Japończyków na Pearl Harbor. Cztery poprzeczki
nie mogą zaciemnić obrazu - przegrana Barcy na Camp Nou wcale nie była efektem
pecha. W zespole Luisa Enrique nie działa środek pola. Taki jest efekt
wieloletnich zaniedbań, które firmuje Andoni Zubizarreta. Trio Sergio Busquets
- Xavi - Iniesta przez kilka lat rządziło światową piłką. Dziś ci piłkarze
dobrze prezentują się tylko na plakacie. Z tej trójki najmniej w tym sezonie
skompromitował się Xavi, ale tylko dlatego, że Luis Enrique dał mu najmniej
szans. Busquets i Iniesta grają słabo przynajmniej od dwóch lat. Kilka lat temu
potrafili zdominować każdy zespół na świecie. Wygrywać zawsze nie mogli (choć
zazwyczaj to robili), jednak zawsze górowali nad przeciwnikiem kulturą gry.
Gdyby przyszli do klubu dwa lata temu, dziś byliby już na wylocie z drużyny. Po
takich sezonach kolejnych szans nikt już by im już nie sprezentował. Pomoc jest
dziś słabością Barcelony, a to sytuacja w nowoczesnej historii klubu wyjątkowa.
Najlepszym zawodnikiem, który może grać w tej linii jest Javier Mascherano, ale
jego akurat Luis Enrique woli w obronie. W środku pola więcej minut od
Argentyńczyka zanotował Sergi Roberto, który nie zaliczył w Barcelonie żadnego
udanego meczu. Żegnanie się z piłkarzami najlepszego zespołu w historii klubu
to wielka sztuka. Wymaga planowania i wyboru odpowiedniego momentu. Najgorszy
możliwy sposób, to ten, który wybrała Barcelona - włożenie głowy w piasek.
Przez lata oszukiwano samych siebie, że taki piłkarz jak Pedro musi wrócić do
formy. Jest przecież relatywnie młody. Wszystkie potknięcia wytłumaczyć było
łatwo. Przecież nawet z Celtą wystarczyło wykorzystać jedną z kilku okazji sam
na sam. Z kolei w poprzednim sezonie do mistrzostwa zabrakło wygranej w
ostatnim meczu. Tej drużynie należy się zaufanie - mówili trenerzy. Teraz
efektem są gwizdy w stronę Daniego Alvesa. Najlepszy prawy obrońca w historii
Barcelony zaskoczyć potrafi już tylko strojem. Nieporadny w obronie, w ataku
krzywdzący drużynę niecelnymi wrzutkami w absurdalnych ilościach. Dziś od
Alvesa odprawę taktyczną zaczynają wszyscy rywale Barcelony. - Grajcie na
Alvesa, on jest cienki. Na prawą stronę sprowadzono jego rodaka, Douglasa. W
Brazylii dziennikarze byli w szoku, po 24-latka, którego nie chciał nikt
poważny z Europy, sięga Barcelona. Douglas zagrał raz, poza tym oglądamy go na
trybunach. I po tym jednym występie nikt go oglądać nie chce. A katalońskie
dzienniki piszą, że za transferem stał ojciec Neymara. Latem, po trzech latach
niezdarnych poszukiwań, klub sprowadził stoperów. W ramach odmładzania składu,
kupiono 31-letniego Mathieu i o rok młodszego Thomasa Vermaelena. Pierwszy z
nich był rok temu do wzięcia za 10 mln euro. Nikt się nie zgłosił, a Barça
kupiła go potem za sumę dwukrotnie wyższą. Belg w Barcelonie jeszcze nie
zagrał. Wciąż się leczy. Żadnego meczu nie zawalił jeszcze Claudio Bravo, ale
czy Barcelona dobrze zrobiła wydając na dwóch bramkarzy 24 mln euro, nie
walcząc do końca o Thibaut Courtois? U Luisa Enrique podać prostopadłą piłkę w
pole karne potrafią obecnie tylko Messi i Neymar. Razem z Luisem Suarezem będą
ciągnąć tę drużynę za uszy. Bramki będą wpadać, ale o sukcesie myśleć trudno.
Największy zawód to Ivan Rakitić. On miał pompować krew w nową Barcelonę,
zastąpić zawodzącego w decydujących momentach Cesca Fabregasa. Chorwat
ostatnich podań nie notuje. Wspomnienie z meczu Sevilli z Realem Madryt staje
się coraz bardziej zamazane. Dziś w Barcelonie do najlepszych graczy na swoich
pozycjach należą tylko napastnicy - Leo Messi, Neymar i Luis Suarez. W zespole
najwięcej do powiedzenia mają gracze wypaleni, większość transferów jest
nietrafiona. Drużyną kieruje trener, który szansę otrzymał głównie za swoje
występy na boisku. Celta Luisa Enrique zbierała pochwały, ale gdy odszedł, gra
jeszcze lepiej. O tym czy Barca zakończy sezon z niczym, wyrokować trudno. Przyszłość
zespołu z zakazem transferowym jest jednak moim zdaniem świetlana. La
Masia-dżoker którego nie posiada w talii żaden inny klub na świecie, siła która
w szybkim tempie przegoni czarne chmury i spowoduje powrót słońca na Camp Nou.
MILOWY KROK
Napisał Radek @ 15 listopada 2014
Zastanawialiśmy się przed meczem w Tbilisi, czy zwycięstwo z Niemcami i remis ze Szkocją to wypadek przy pracy czy nowa era w historii polskiej reprezentacji. Kibice zdawali sobie sprawę, że jedziemy na ciężki teren i o zwycięstwo będzie niezwykle ciężko. Jedyny mecz jaki rozegraliśmy na ziemi gruzińskiej zakończył się porażką 3:0. Jednak nikt nie dopuszczał do myśli innego rozwiązania niż trzy punkty w starciu z Gruzinami. Sami piłkarze mieli świadomość, że zwycięstwo w Tbilisi zamknie drogę do Francji gospodarzom wczorajszego meczu, a nam rozwinie czerwony dywan, którego już nikt nie będzie w stanie zwinąć. Jedenastka jaką wystawił selekcjoner Nawałka budziła kontrowersje. Z Mączyńskim na defensywnym pomocniku, z Milą podwieszonym za Lewandowskim i Milikiem na skrzydle to ryzykowne rozwiązanie. Pierwsza połowa to jedna wielka kopanina. Selekcjoner Gruzinów
Temur Kecbaja bardzo dobrze odrobił pracę domową oddając pole gry
Polakom i ustawiając się na kontrataki. Polacy od zawsze nie
potrafią grać w ataku pozycyjnym, co było widać w pierwszej połowie
meczu. Nie potrafili narzucić swojego stylu gry i dostosowali się
do chaotycznej gry przeciwników. Zresztą w drugiej połowie Polakom ta sztuka również się nie udawała. Ale dzięki stałym
fragmentom gry, na początku drugiej połowy biało-czerwoni wyszli na
prowadzenie. Bramkę głową po rzucie rożnym zdobył Kamil Glik, jeden
z liderów kadry Nawałki. Nie będę się znęcał nad reprezentacją Polski tylko dlatego, że nie potrafi grać ataku pozycyjnego, ponieważ nawet Real Madryt i angielskie kluby nie potrafią opanować tej umiejętności. Cieszyć może wykorzystywanie stałych fragmentów gry. Lewandowski, Glik, Szukała, Jędrzejczyk, Krychowiak-ludzie,
my naprawdę mamy kim postraszyć przy dośrodkowaniach ze stojącej piłki. Potencjał
jest i Adam Nawałka zaczyna go wykorzystywać. Nie we wszystkich meczach
wychodziło, to naturalne. Nie jesteśmy Atletico Madryt. Ale wczoraj to przyniosło
dwa gole. Łącznie w czterech meczach eliminacyjnych nasza drużyna
zdobyła 15 bramek. Tylko dwie z nich padły w ciągu pierwszych czterdziestu pięciu
minut. Do przerwy męczyliśmy się przecież nawet z Gibraltarem. Drużyna z szatni
wraca odmieniona, stara się przycisnąć przeciwnika (może poza meczem z
Niemcami, tam była konsekwencja, bez szalonych zrywów). Nie wiemy, czy takie są
założenia trenera, ale mamy nadzieję, że tak. Jest w tym powtarzalność, w końcu
możemy wskazać pozytywną cechę charakterystyczną naszej reprezentacji. Tego
brakowało za czasów poprzednich selekcjonerów. Całe mecze rozgrywaliśmy w jednym
tempie, byle jak. Wracając do wczorajszego meczu, druga połowa była fantastyczna. Gruzinów złapaliśmy za gardło, zagoniliśmy ich do
narożnika i punktowaliśmy raz po raz. Gdyby to był pojedynek na zasadach UFC,
sędzia przerwałby go po drugiej bramce – oni wtedy już odklepali. Takich reguł
jednak nie przewidziano i osiągnęliśmy historyczny wynik, bo Gruzja nigdy nie
przegrała tak wysoko u siebie o punkty. Tak jest, ani Hiszpania, ani Francja,
ani żadna inna potęga wizytująca Tbilisi, nie dała rady do tego stopnia się
zabawić, wbijając 4 bramki nie tracąc żadnej. Smucić może brak skuteczności Roberta Lewandowskiego w kolejnym meczu. Chwalą go, że haruje na boisku, ale haruje cała drużyna, dlatego takie opinie obrażają innych piłkarzy. O zaangażowaniu i gryzieniu trawy nie rozmawia się, to oczywiste. Napastnik jest od strzelania bramek, a on mimo świetnych okazji nie potrafił strzelić bramki. W hierarchii napastników spadł na drugie miejsce, ogląda plecy świetnego Arka Milika. Największym wygranym meczu jest Sebastian Mila, zagrał od pierwszej minuty i znowu strzelił bramkę. Pokuszę się o opinię, że Mila to piłkarz roku 2014 w kadrze. Lubimy bagatelizować nasze zwycięstwa. Chętnie mówimy: a,
rywal był słaby jak nigdy! Grał najgorszy mecz od dawna! Kiedyś miał pakę,
teraz to ogórki! Teoretycznie, możemy każde z tych zdań zastosować do Gruzji.
Ale przestrzegam przed takim traktowaniem dzisiejszego wyniku, bardzo
przestrzegam. Pokłócę się z każdym, kto powie, że dzisiaj tylko zrobiliśmy
swoje. O nie, widzę w naszym zwycięstwie znacznie większy ciężar i wymiar. Dzięki zwycięstwu w Tbilisi przestanę pytać: czy mecz z Niemcami był
jednorazowym wyskokiem? Ten scenariusz jest już nieaktualny. Coś na gruncie
tamtego triumfu zdążyło wyrosnąć, bo elementy wygranej z 11 października
widziałem zarówno w końcówce ze Szkocją jak i dzisiaj. Teraz cała zabawa polegać będzie
na podążaniu w wyznaczonym kierunku. Wystarczy nie zepsuć. Tylko tyle.
JESIENNE PODSUMOWANIE
Napisał Radek @ 11 listopada 2014
Jesteśmy po rundzie jesiennej sezonu zasadniczego T-mobile Ekstraklasy. Kluby mają dwutygodniową przerwę, spowodowaną meczami reprezentacji w eliminacjach. Po piętnastu meczach można pokusić się o podsumowanie. Sezon 2014/15 rozpoczął się od falstartu dwóch przedstawicieli polskiej ligi w europejskich pucharach. Zawisza Bydgoszcz i Ruch Chorzów zajmują dwa ostatnie miejsca w tabeli. Wytłumaczyć można wpadki Ruchu Chorzów, który do ostatniej rundy walczył o fazę grupową Ligi Europy. Natomiast przypadek Zawiszy jest niezrozumiały. Drużyna z Bydgoszczy w piętnastu meczach zdobyła raptem siedem punktów i jest czarną latarnią ligi. Największym objawieniem T-mobile Ekstraklasy są Śląsk Wrocław i Jagiellonia Białystok. Drużyna z Dolnego Śląska mimo kłopotów finansowych potrafi konkurować z najlepszymi tej ligi. Zdaniem wielu ekspertów piłkarskich mecz pomiędzy mistrzem Polski Legią Warszawa a Śląskiem Wrocław był najlepszym meczem rundy jesiennej sezonu 2014/15. Świetną pracę wykonuje była legenda klubu, trener Tadeusz Pawłowski. To dzięki jego działaniom polska reprezentacja odzyskała Sebastiana Milę. Druga drużyna, która zasługuje na pochwały to Jagiellonia Białystok. Prowadzona przez Michała Probierza drużyna zajmuje trzecie miejsce w tabeli. Duża w tym zasługi trenera Michała Probierza, który pomimo straty największej gwiazdy Hiszpana Daniego Quintany, stworzył zespół potrafiący rzucić wyzwanie każdej drużynie. Liderami klasyfikacji strzelców są przedstawiciele objawień rundy czyli Mateusz Piątkowski z Jagiellonii Białystok i Flavio Paixao ze Śląska Wrocław. Oprócz miejsc jakie zajmują w tabeli obydwie drużyny, możemy również pochwalić styl gry jaki prezentują na murawie.Vice-lider i trzecia drużyna pokazują ofensywny styl gry, czym podnoszą frekwencję na stadionach. Od miesiąca Jagiellonia Białystok może pochwalić się otwartym w całości do użytku nowym stadionem. Na pochwałę w rundy jesiennej zasługuje również Górnik Zabrze, a konkretnie ustawienie jakie preferuje duet-menedżer Robert Warzycha i trener Józef Dankowski. 1-3-5-2 to ustawienie w którym czternastokrotny mistrz Polski upatruje szansę na awans do europejskich pucharów 2015/16. System preferowany przez włoskie kluby, sprawdza się na polskich boiskach. Oprócz efektywności, które potwierdza szóste miejsce w tabeli, również efektowność potwierdza słuszność wyboru tego ustawienia. Styl gry jaki preferuje zabrzański zespół urozmaica naszą ekstraklasę i umila czas kibicom podczas oglądania meczu. Największym rozczarowaniem początku sezonu jest poznański Lech, który oprócz kompromitujących występów w eliminacjach do Ligi Europy, bardzo słabo spisuje się w lidze zajmując dopiero siódme miejsce. Nie pomogła zmiana szkoleniowca, Mariusza Rumaka zastąpił Maciej Skorża. Niepokoić może chaos jaki panuje w Lechii Gdańsk. Hurtowe kupowanie przeciętniaków z zagranicy w ostatnich dniach okienka transferowego i kolejne zwolnienia, to obraz klubu z Pomorza w rundzie jesiennej, który zajmuje dopiero dwunaste miejsce w tabeli. Mistrzem jesieni został mistrz Polski Legia Warszawa, która fantastycznie radzi sobie również w Lidze Europy, w której po czterech meczach zapewniła już sobie awans do 1/32 finału. Cieszyć może co raz większa frekwencja na niektórych stadionach i wzrost oglądalności meczów T-mobile Ekstraklasy w telewizji. Cztery ostatnie kolejki w tym roku zapowiadają się interesująco. Ciekawe która drużyna wejdzie w nowy 2015 rok na pozycji lidera, a który piłkarz będzie liderem klasyfikacji strzelców. Jedno już wiemy-wzrasta atrakcyjność polskiej ekstraklasy.
WOJNA HISZPAŃSKO-KATALOŃSKA
Napisał Radek @ 1 listopada 2014
Każdy kibic na świecie czekający na sobotni pojedynek między
gigantami hiszpańskimi, zachodził w głowę co może się wydarzyć na Santiago
Bernabeu. Arena pierwszego starcia ligowego w sezonie 2014/15 gościła rozpędzony
Real Madryt i niezidentyfikowaną w tym sezonie FC Barcelonę. Starcie
największych gwiazd na świecie to jak co sezon danie główne kibica
piłkarskiego. Nie inaczej było teraz. Od kilku dni poprzedzających wielki
piłkarski spektakl, eksperci piłkarscy na całym świecie prześcigali się w
opiniach na temat składów jakie wybiegną na murawę i taktyk jakie obiorą
trenerzy obu drużyn. Jednak największym wydarzeniem był debiut Luisa Suareza w
koszulce Dumy Katalonii i to czy rozpocznie mecz w wyjściowym składzie czy może
na ławce rezerwowej. Wracający po karze jaką nałożyła na niego FIFA po
ugryzieniu na Mundialu Włocha Giorgio Chielliniego, Urugwajczyk wzbudzał
największe emocje. Luis Enrique trzymał w tajemnicy do samego końca swoją
decyzję. Przed samym meczem cały świat się dowiedział, że Suarez swój debiut w
barwach bordowo-granatowych rozpocznie w pierwszej jedenastce. Mało tego
rozpoczął od asysty już na początku mecz. Dzięki jego podaniu Brazylijczyk
Neymar wyprowadził gości na prowadzenie. Mecz od samego początku przebiegał na
bardzo wysokim poziomie. Akcje przenosiły się spod jednej bramki pod drugą.
Real dzięki rzutowi karnemu, którego słusznie podyktował arbiter spotkania po
zagraniu ręką przez obrońcę vice mistrzów Hiszpanii Gerarda Pique pod koniec
pierwszej połowy, doprowadził do wyrównania. Skutecznym egzekutorem okazał się
Cristiano Ronaldo. Druga połowa to katastrofalna gra Dumy Katalonii. Real
Madryt na początku drugiej połowy, po kolejny stałym fragmencie, wyszedł na
prowadzenie. Bramkę zdobył Portugalczyk Pepe. Tak doświadczona drużyna jak
Królewscy nie mogła nie przyjąć prezentu podarowanego przez FC Barcelonę. Postawy
Andresa Iniesty i Lionela Messiego pokazują, że drużyna Luisa Enrique nie jest
gotowa do tworzenia wielkich historii, nie jest przygotowana na wyzwania jakimi
są mecze o najcięższym ciężarze gatunkowym. Nieporozumienie przy trzecim golu
dla Realu potwierdza tezę o słabości Barcy. Nawet trener bordowo-granatowych
nie pomógł swojej drużynie zmianami jakie dokonał. W mojej opinii największym
błędem Luisa Enrique było postawienie od początku meczu na Luisa Suareza.
Pokazało to brak doświadczenia. Carlo Ancelotti po niepowodzeniach w starciach
z Gerardem Martino, teraz pokazał wyższość nad trenerem Barcy. Trzecia bramka
zdobyta przez Francuza Karima Benzemę była gwoździem do trumny dla
Katalończyków. Informacje na temat poprawy gry w destrukcji Barcelony wyglądają
na mocno przedwczesne, lub przesadzone. Drugi poważny przeciwnik w tym sezonie
i znowu trzy bramki stracone. Od dwóch sezonów start Barcelony był znacznie
lepszy niż jego zakończenie, dziś drużyna z Katalonii nie może już obniżyć
lotów. Jeśli tak by się miało stać, wszystko to co zwiastowało przełom, zacznie
dążyć do katastrofy. Real dał sobie dziś kolejny zastrzyk entuzjazmu i optymizmu,
ale cały czas ma problem z atakiem pozycyjnym, a drużyna z wielomilionowymi
transferami musi strzelać bramki z ataku pozycyjnego, a nie opierać się tylko na
kontrataku i stałych fragmentach gry. W tym meczu zero celnych strzałów Realu z
ataku pozycyjnego, a bramki zdobyte z dwóch stałych fragmentów gry i kontry-to jest
wstyd dla takiego klubu. Kibicom piłkarskim pozostało czekać na kolejne starcie gigantów, które zostanie rozegrane w marcu 2015 roku. Ciekawe który klub upora się ze swoimi problemami przed rewanżem w rundzie wiosennej. Trzymajmy kciuki za obydwa, gdyż będziemy świadkami jeszcze lepszych Gran Derbi, co jest nie do pomyślenia przypominając sobie fantastyczne widowisko jakie zostało stworzone w Madrycie. Przekonamy się w Barcelonie.
GORZKI SMAK SZKOCKIEJ
Napisał Radek @ 21 października 2014
Po meczu z Niemcy cały polski naród czekał na wtorkowy mecz
i zwycięstwo ze Szkocją. Kibice opromienieni pierwszym w historii zwycięstwem z
Niemcami i widocznym w grze biało-czerwonych progresem, nie przyjmowali do
wiadomości innego scenariusza niż trzy punkty z drużyną Gordona Strachana. Ze
względu na kontuzję selekcjoner Adam Nawałka musiał zmienić zwycięski skład. Za
kontuzjowanego Jakuba Wawrzyniaka w pierwszej jedenastce wybiegł Artur
Jędrzejczyk, a za Tomasza Jodłowca Krzysztof Mączyński.
Zwycięstwo ze Szkocją stawiało polską reprezentację w komfortowej sytuacji
przed kolejnymi meczami. Jedynym zmartwieniem kibiców przed pojedynkiem było
zmęczenie po meczu z mistrzami świata i drugi mecz w przeciągu trzech dni,
który jak historia pokazuje jest problemem polskiej kadry. Polski zespół
rozpoczął mecz nerwowo, miał problem z wysoko ustawioną drużyną przeciwnika.
Mimo słabego początku, drużyna Nawałki wyszła na prowadzenie, które szybko
straciła. Gra w wykonaniu biało-czerwonych była chaotyczna, rzuca się w oczy
słaba gra pomocników, w szczególności defensywnych. Niepokoić może swobodna
wymiana podań Szkotów na połowie Polaków i większa ilość wymienionych podań
przez drużynę przeciwnika. Rozumiem, że Adam Nawałka ustawia drużynę na
kontrataki, ale z przeciwnikiem przeciętnym
technicznie, u siebie przy fantastycznej publiczności musimy kontrolować grę i
zepchnąć przeciwnika do obrony. Niestety taktyka obrana przez trenera nie
przyniosła pożądanego efektu gdyż zremisowaliśmy 2:2. Pozytywną rzeczą w grze
polskiej reprezentacji to ostatnie trzydzieści minut i determinacja do zmiany
rezultatu. Udało się połowicznie, gdyż po pięknej akcji biało-czerwoni
doprowadzili do remisu, byli również blisko strzelenia zwycięskiej bramki. W
sumie były to jednak cztery dni wyjątkowe. Bez względu na huśtawkę nastrojów,
euforię po Niemcach i zawód po remisie ze Szkotami. Jeśli nawet ten drugi mecz
był dla klasy zespołu Nawałki bardziej znaczący, podarowała ona swoim kibicom
coś bezcennego - realne emocje. Nie skrajną rozpacz, zniecierpliwienie i nudę
jak bywało dawniej, ale pozytywny stres i umiejętność rozwiązywania sytuacji
krytycznych. To niezwykłe, że przy prowadzeniu z mistrzami świata ktoś w
drużynie Nawałki ośmielił się pomyśleć o drugim golu, i nie rozłożył bezradnie
rąk po drugiej bramce dla Szkocji. Do pełni szczęścia zabrakło, by Kamil
Grosicki w 84. min meczu ze Szkocją kopnął piłkę bardziej w prawo. Drużyna
miałaby wtedy po trzech meczach 9 pkt. Ma siedem, to dużo, choć bez żadnej
gwarancji. Zwłaszcza, że nietykalni naszej grupy, czyli Niemcy potknęli się dwa
razy. Wygląda na to, że rywalizacja w grupie D zamiast za plecami mistrzów
świata, będzie się toczyć z ich udziałem. Dziś, drużyna Joachima Loewa jest na
trzecim miejscu wyprzedzając Szkocję jednym golem. Polska znalazła się w czwórce
rywalizującej o dwa miejsca, a nie w trójce bijącej się o drugą pozycję. Dla
wielu kibiców, którzy włączając telewizor bez trudu mają dostęp do Barcelony,
Realu, Bayernu, albo Chelsea, reprezentacji Polski jest gatunkiem osobnym. Są
jej wierni bez względu na wrażenia estetyczne. Przywiązanie do barw narodowych
to słabość, na którą warto sobie pozwolić. Można kochać Barcelonę, lub Real dla
ich sukcesów, lub stylu gry, a drużynę Nawałki za to, że swoja. I pokazuje
charakter. Kapitan Lewandowski, pracownik Bayernu wytrwał 80 minut gry ze
Szkocją z dziurą w nodze.Graczom Nawałki udało się obudzić entuzjazm w
kibicach, krusząc stereotypy dotyczące piłkarza. W Polsce traktowało się ich
jako sportowców gnuśniejszych od innych, minimalistów łatwo zadawalających się
uprzywilejowanym statusem ekonomicznym. Brzydkie kaczątko naszego sportu
rozwinęło skrzydła. Odmieniło to 90 minut meczu z Niemcami.
Niewiarygodne jaki potencjał tkwi w naszej piłce. Trzeba to utrzymać,
przedłużyć, pielęgnować jak zarodek sukcesu. Czy urodzi się z niego awans na
Euro 2016? Pewności nie ma żadnej. Listopadowy mecz z Gruzją przybliży nas do
odpowiedzi na to pytanie.
WYZWANIE ŚWIATU RZUCONE
Napisał Radek @ 13 października 2014
W sobotni wieczór zatrzęsło w hierarchii reprezentacyjnej
piłki nożnej. Porażka Hiszpanii ze Słowacją, męczarnie Holendrów z Kazachstanem
to nic przy porażce mistrzów świata z Polską. Przepaść jaka dzieli obydwie
reprezentacje pokazuje co się wydarzyło na Stadionie Narodowym. Pierwszy raz w
historii piłki nożnej pokonaliśmy naszych zachodnich sąsiadów i to w meczu o
stawkę. Wiele słów było napisane, wiele było powiedziane przed meczem
Polska-Niemcy, ale żadne słowa nie przewidziały przebiegu meczu. Większość
kibiców w Polsce skazywała polską reprezentację na porażkę, eksperci dopisywali
już przed meczem trzy punkty Niemcom, znaleźli się również eksperci, którzy
proponowali odpuścić ten mecz wystawiając rezerwowy skład a siły skoncentrować
na wtorkowy mecz ze Szkocją. Wydawało się, że nie jesteśmy w stanie pokonać
Niemców. Wydawało się, że Polaków zawsze ogrywają beznamiętnie, bez zbędnych uczuć
i bez pasji, bo z pasją można grać z równym sobie. Tym razem zobaczyliśmy
innych Niemców. Okazało się, że to nie cyborgi, lecz ludzie, których może coś
dotknąć. Widać to było nie tylko w końcówce meczu kiedy jeden z piłkarzy gości
wdał się w szarpaninę ale i po ostatnim gwizdku kiedy prawie żaden z nich nie
podszedł do sektora gości żeby podziękować im za doping. Zabolało ich. Tak po
ludzku ich zabolało. Zauważenie tego faktu przez polskich piłkarzy może mieć
ogromnie znaczenie także w przyszłości. Człowieka znacznie łatwiej dotknąć niż
cyborga, znacznie łatwiej go pokonać. Sam mecz pokazał, że piłkarsko daleko nam
do Niemców. Mistrzowie świata z przebiegu meczu nie zasłużyli na porażkę,
oddali zdecydowanie więcej strzałów niż Polacy, o podaniach nie ma co
wspominać, gdyż była przepaść. Jedynym aspektem w którym byliśmy lepsi to walka
i zaangażowanie. Pierwszy raz od paru lat było widać, że polskim piłkarzom się
chce, walczyli o każdą piłkę, nie odstawiali nogi i co najważniejsze nie
przegrali meczu w głowach. Odrzucili strach, który powodowały statystyki i
umiejętności gry zespołowej Niemców. Widać w tym dużą zasługę selekcjonera
Adama Nawałki i jego sztabu szkoleniowego. Ogólnie decyzję selekcjonera okazały
się bardzo trafne. Postawienie na dwóch napastników, pojawienie się w
jedenastce Arkadiusza Milika, zmiany jakie dokonał w trakcie meczu, przekonują
że Nawałka jest odpowiednią osobą do prowadzenia biało-czerwonych. Przeszłość
tego nie potwierdza, ale fachowców poznaje się po wynikach w decydujących momentach,
a tym bez wątpienia był pojedynek z Niemcami. Oczywiście nie można popadać w
hurraoptymizm, ponieważ jest jeszcze wiele rzeczy w grze naszej reprezentacji
do poprawy, ale widać, że selekcjoner ma plan działania i kroczy zgodnie z nim.
Widać, że wykrystalizował się szkielet drużyny, konsekwentnie stawia na
konkretną grupę piłkarzy. Klasowy zespół musi mieć kręgosłup na którym musi się
oprzeć. Okazało się dobitnie, że trzy z czterech supełków tworzących linię są
zawiązane i nie ma potrzeby ich rozwiązywać i zmieniać. Chodzi o Szczęsnego,
Glika i Lewandowskiego. Żeby szczęście było pełne potrzeba jeszcze czwartego
supełka. Kogoś w pomocy. Nie chodzi nawet o defensywnego pomocnika, wiadomo, że
tę rolę znakomicie przez lata może pełnić Grzegorz Krychowiak. Chodzi o
klasycznego playmakera, który potrafi regulować tempo i znakomicie podać.
Niemcy mieli w swoich szeregach dwóch kapitalnie wywiązujących się z tej roli
zawodników: Kroosa i Goetze. Okazuje się, że bez playmakera można wygrać, ale
gdyby polska kadra dysponowała kimś takim na reprezentacyjnym poziomie o ile
zwiększałby się wachlarz jej możliwości? Niektórzy widzą w tej roli Sebastiana
Milę, ale dla mnie nawet gol zdobyty w meczu z mistrzami świata to zdecydowanie
za mało. Do tego dochodzą piłkarze, którzy podnoszą wartość drużyny i
uzupełniają liderów kadry. Szukała, Piszczek, Milik i przede wszystkim
Błaszczykowski, którego ze względu na kontuzję nie było, a który na pewno
podniesie poziom kadry, są świetnymi uzupełnieniami a nawet tak samo ważnymi
jak wymieniona wyżej trójka kręgami w biało-czerwonym kręgosłupie. Do tego
dochodzą młodzi perspektywiczni chłopacy, którzy w każdej chwili mogą wejść z
ławki i pomóc drużynie. Oczywiście mamy też problemy na niektórych pozycjach i
z wartościowymi zmiennikami na kilku innych. Ale wierzę w selekcjonera, że
podoła wyzwaniu i poradzi sobie z tymi problemami. Kibicom pozostało zaufać
trenerowi i piłkarzom, gdyż widać było na murawie drużynę i jedność. Oczywiście
polskiej reprezentacji pomogło szczęście, które miejmy nadzieję przyczyniło się
do zbudowania wielkiej drużyny, która tym meczem rzuciła wyzwanie światu.
Biało-czerwonym potrzebny był taki mecz,na przełamanie, dający dużo pewności
siebie i pokazujący że możemy wygrać z każdym. Teraz zasłużony odpoczynek i
mecz ze Szkocją. Zwycięstwo ze Szkotami to obowiązek, gdyż po zwycięstwie z
mistrzami świata nie wypada stracić punktów z wyspiarzami. Pierwszy krok
zrobili, muszą zrobić kolejny, żeby mieć świat u swoich stóp. Do zobaczenia we
wtorek.
OSIEMNASTOLATEK
Napisał Radek @ 8 października 2014
Czy pamiętacie Iana Wrighta? Jestem przekonany, że większość
kibiców nie kojarzy angielskiego napastnika. Młodsze pokolenie to
nie ma pojęcia o kogo pytam. Nie bez powodu pytam o czarnoskórego
piłkarza, jest to pierwszy zawodnik który strzelił bramkę w erze
Arsene'a Wengera w północnej części Londynu. Osiemnaście lat
temu reprezentant Anglii spowodował uśmiech na twarzy francuskiego
menadżera. Na początku przygody nikt nie mógł się spodziewać, że
związek Wengera z kanonierami będzie trwał tak długo i wejdzie w
fazę poważnego. Przez ten okres przewinęło się wielu dyrektorów
sportowych, prezesów, zmienił się właściciel, nawet klub wybudował
nowy stadion, ale szkoleniowiec pozostawał ten sam. Dla polskich
prezesów taka sytuacja nie będzie nigdy miała miejsca dlatego, że Francuz miał wzloty i upadki
podczas osiemnastoletniego pobytu w Londynie. W każdym polskim
klubie piłkarskim, Arsene Wenger nie przetrwałby po wpadkach jakie
zaliczył w Arsenalu. Wracając do jubilata można go nazwać świetnym
fachowcem i wielkim profesjonalistą, ale również wspaniałym
człowiekiem. To on pomógł Tony'emu Adamsowi wygrać walkę z
nałogiem, dał mu nawet opaskę kapitana. Na początku przygody w
krótkim okresie potrafił zbudować rodzinę, pomimo zastania rozbitej
drużyny po wcześniejszym trenerze Bruce'a Rioch. Stworzył
wielu wielkich piłkarzy, mistrzów świata i europy. Jest najbardziej
utytułowanym i najdłużej pracującym menadżerem w historii klubu.
Jednak związek z angielskim klubem nie zawsze wyglądał wspaniale i
usłany był różami. Były okresy w którym kibice kanonierów domagali
się zwolnienia Francuza. Najtrudniejszym okresem były ostatnie
dziewięć lat w których Arsenal nie potrafił zdobyć żadnego trofeum.
Kibice zarzucali Wengerowi, że nie potrafi przeprowadzać
transferów, łatwo pozbywa się gwiazd z drużyny. Największą rysą na
obrazie francusko-londyńskim jest brak zdobycia najważniejszego i
najbardziej prestiżowego pucharu czyli pucharu Ligi Mistrzów. Raz w
2006 roku zagrał w finale, ale jego drużyna musiała uznać wyższość
FC Barcelony, drużyny której styl jest kopiowany przez Francuza w
Arsenalu. Arsene Wenger miewał okresy lepsze i gorsze, wspiął się
na najwyższe szczyty i zanotował bolesny upadek, ale przez ten
okres stał się ikoną i legendą klubu i jako jedyny szkoleniowiec w
historii angielskiej ekstraklasy przeszedł cały sezon bez porażki.
Jego znak rozpoznawalny to ofensywny styl gry jaki prezentuje
Arsenal Londyn, przez co rozkochał w sobie kibiców The Gunners.
Można życzyć menadżerowi kolejnej osiemnastki z kanonierami i
zdobycia Ligi Mistrzów. Dla Wengera osiemnaście lat minęło jak
jeden mecz, a kibicom na całym świecie życzyć trzeba kolejnych
osiemnastu lat z Wengerem w północnym Londynie. Postawienie w przyszłości pomnika Arsene'owi przed stadionem The Emirates Stadium to oczywista oczywistość, pokaże to
jednocześnie jaką osobowością w futbolu jest Francuz. Piłkarscy ojciec i syn razem na zawsze
czyli największe legendy klubu. Sto lat mistrzu!
SPOD SIATKI
Napisał Radek @ 1 października 2014
Pierwsze trzy tygodnie września w Polsce przebiegały pod dyktando
Mistrzostw Świata w piłce siatkowej. Eksperci siatkarscy, kibice i
osoby które na co dzień nie interesują się tą dyscypliną, wierzyli
w medal polskich sportowców. Z niecierpliwością cały naród czekał
na mecz otwarcia międzynarodowej imprezy, który został rozegrany na
Stadionie Narodowym w Warszawie. W obecności ponad sześćdziesięciu
tysięcy kibiców Polska Reprezentacja meczem ze Serbią rozpoczęła
marsz, jak się później okazało, po złoty medal. Dream Team nie
zawiódł oczekiwań jakich wobec nich postawili polscy kibice.
Czternastka wspaniałych ze Stephanem Antigą i z jego
sztabem na czele wykonała fantastyczną pracę i we wspaniałym stylu zdobyli
zasłużone mistrzostwo. Poziom sportowy całej imprezy stał na bardzo
wysokim poziomie. Faworyci do zdobycia złota, czyli Brazylijczycy i
Rosjanie nie zawiedli, pokazując najwyższy poziom swoich
umiejętności. Niespodzianką mistrzostw okazali się Niemcy, którzy
stanęli na najmniejszym stopniu podium. Największym rozczarowaniem
mistrzostw okazali się Kubańczycy i Włosi. Na pochwałę zasługują
również Francuzi, którzy dotarli do półfinału. Oprócz aspektów
sportowych, Polska może być dumna z organizacji imprezy. Wielkie
brawa należą się władzom Polskiego Związku Piłki Siatkowej na czele
z prezesem Mirosławem Przedpełskim, którzy zdaniem prezydenta
Międzynarodowej Federacji Piłki Siatkowej Ariego Graci,
zorganizowali najlepsze mistrzostwa świata w historii siatkówki.
Najlepszym zawodnikiem turnieju został Mariusz Wlazły. Mistrzostwa
Świata pokazały, że jesteśmy obok Rosji i Brazylii potęgą w męskiej
siatkówce, system szkolenia w Polsce to wzór do naśladowania dla
reszty świata. W Polsce nie ma dyscypliny sportowej o lepszym
systemie szkolenia. Mam nadzieję, że Mistrzostwa Świata otworzą
oczy prezesom innych dyscyplin zespołowych i spowodują, że nie
będziemy już się wstydzić za poziom sportowy polskich
reprezentacji.
SZKLANKA DO POŁOWY PUSTA
Napisał Radek @ 11 września 2014
Każda osoba stawia sobie w życiu cele, staramy się za wszelką cenę znaleźć
odpowiednią drogę do osiągnięcia zamierzonych celów. Polska
reprezentacja w piłkę nożną ze sztabem szkoleniowym na czele
postawiła sobie za cel awans na Mistrzostwa Europy we Francji w
2016 roku. Pierwszy krok został zrobiony, biało-czerwoni wygrali
inaugurujący mecz w portugalskim Faro z Gibraltarem. Rozmiary
zwycięstwa są imponujące, dzięki zwycięstwu 7:0 Polacy po pierwszej
kolejce prowadzą w grupie eliminacyjnej do EURO 2016. Cztery bramki
kapitana Roberta Lewandowskiego, pierwsza i druga bramka w
reprezentacji Kamila Grosickiego i debiutancki gol środkowego
obrońcy Łukasza Szukały. Wszystko wspaniale wygląda, ale
zagłębiając się w szczegóły to już tak kolorowo nie było. W
pierwszej połowie biało-czerwoni mieli ogromne problemy z pół
amatorami. Piłkarz Bayern Monachium nie potrafił wygrać pojedynku
ze strażakiem, bankowcem i policjantem. Gospodarze meczu potrafili
wyprowadzić kilka groźnych kont, wyglądali pozytywnie na tle
profesjonalistów ze środkowej Europy. Wysoki wynik polska
reprezentacja może zawdzięczać tylko i wyłącznie Gibraltarowi a w
szczególności kondycji fizycznej. Gołym okiem było widać, że
piłkarze debiutanckiej drużyny od początku drugiej połowy nie byli
w stanie podjąć walki fizycznej. Chwała Polakom, że potrafili to
wykorzystać. Jednak styl jaki nasza kadra zaprezentowała w meczu
inaugurującym rozgrywki w grupie D, nie wystarczy nawet na Gruzję,
nie wspominając o Szkocji i Irlandii. Z konfrontacji z takim
przeciwnikiem nie można wyciągać wniosków, ale niepokojący jest
fakt, że Polacy nie potrafili prowadzić gry,
swobodnie wymieniać podania w odległości 30, 40 metrów od bramki
przeciwnika, bardzo słabo wyglądał atak pozycyjny. Obawiam się o pozostałe mecze grupowe w tym roku,
ponieważ nie widać poprawy w grze biało-czerwonych pod wodzą Adama Nawałki i jego sztabu szkoleniowego. Do tego dochodzi kontuzja najlepszego
polskiego piłkarza kapitana Jakuba Błaszczykowskiego, którego
niestety zabraknie w październikowych meczach eliminacyjnych na Stadionie
Narodowym w Warszawie z Niemcami i ze Szkocją. Pozytywną
wiadomością jest powrót do reprezentacji Eugena Polanskiego.
Nadzieja umiera ostatnia.