NA POWAŻNIE

Napisał Radek @ 27 grudnia 2014

Kończy się rok 2014. Był to rok Mundialu w Brazylii. W polskiej piłce nastąpił zwrot akcji, polska reprezentacja pierwszy raz w historii pokonała Niemców i to w meczu eliminacyjnym. Zajmujemy pierwsze miejsce w swojej grupie eliminacyjnej do Mistrzostw Europy Francja 2016. Legia Warszawa w bardzo dobrym stylu wyszła z pierwszego miejsca z grupy Ligi Europy, i będzie nas reprezentować na wiosnę w rozgrywkach europejskich. Największym wydarzeniem grudnia w światowej piłce było losowanie par 1/8 finału Ligi Mistrzów. Już na tym etapie rozgrywek dojdzie do powtórek z poprzedniej edycji. FC Barcelona tak jak rok wcześniej w 1/8 finału trafiła na Manchester City. Rywalizacja zapowiada się bardzo interesująco, mimo braku w pierwszym meczu piłkarza łączącego obydwa kluby, Yayi Toure. Do rewanżu za poprzedni sezon dojdzie również pomiędzy Paris Saint Germain i Chelsea Londyn. Tym razem do starcia dojdzie na poziomie 1/8 finału, rok temu obydwie drużyny spotkały się w ćwierćfinale. Do bardzo wyrównanego pojedynku dojdzie w parze Borussia Dortmund-Juventus Turyn. Spoglądając na miejsca jakie zajmują w swoich ligach obydwie drużyny, faworyta wskazać można od razu, ale miejsce BVB w Bundeslidze zakłamuje rzeczywistość. Kolejną parą w której ciężko o wytypowanie faworyta jest para szwajcarsko-portugalska. Kibice, piłkarze, trenerzy i przedstawiciele zarówno FC Basel i FC Porto są zadowoleni z losowania. Mogli trafić gorzej, a trafili najlepiej jak się da. Jedno czego jesteśmy pewni-zwycięzca w tym pojedynku będzie najsłabszą drużyną w następnej rundzie. Konfrontacja hiszpańsko-niemiecka na pierwszy rzut oka zapowiada się ciekawie, ale zagłębiając się w szczegóły i zastanawiając się dłużej, to dojdziemy do wniosku, że faworyt jest tylko jeden i brak awansu Atletico Madryt do następnej fazy okazałoby się niespodzianką. Chociaż nie można lekceważyć niemieckiej drużyny, gdyż Bayer Leverkusen ma potencjał do wyeliminowania drużyny Diego Simeone. Wielką zagadką jest drużyna AS Monaco, która z pierwszego miejsca awansowała do fazy pucharowej i zmierzy się z Arsenalem Londyn. Doświadczenie drużyny Arsene'a Wengera stawia ją w roli faworyta, ale przedstawiciel Ligue 1 nie położy się  i mam wrażenie , że to Francuzi awansują do następnej rundy. Pozostałe pary mają zdecydowanych faworytów i brak awansu jednego z nich wywróci tegoroczna edycję Ligi Mistrzów do góry nogami. Bayern Monachium i Real Madryt, obok FC Barcelony to główni faworyci do wygrania Ligi Mistrzów sezonu 2014/15. Z początkiem lutego rozpoczną się emocje, które będą narastać wraz z kolejnymi rundami, a sięgną zenitu 6 czerwca w Berlinie, gdzie zostanie rozegrany finał.

(NIE) POLSKA RZECZYWISTOŚĆ

Napisał Radek @ 24 grudnia 2014

Nie wiadomo, czy gdyby Legia nie zagapiła się w sprawie nieszczęsnego Bereszyńskiego, awansowałaby w następnej rundzie do Ligi Mistrzów. Ale nie możemy tego wykluczyć, z Celtikiem rozprawiła się w oszałamiającym stylu. Nie wiadomo, czy gdyby Legia nie rozesłała po Europie infantylnego listu „rekomendującego” transfer Michała Żyro, wyjęłaby za niego w przyszłości więcej niż wyjmie. Ale nie możemy tego wykluczyć, listowny wybryk rynkowej wartości skrzydłowego na pewno nie podniósł. Nie wiadomo wreszcie, czy gdyby Legia nie trwoniła milionów złotych przez notoryczną niesubordynację na trybunach, wydałaby je mądrze na nowych piłkarzy. Ale nie możemy wykluczyć, że znacząco wzmocniłaby kadrę, o czym najładniej świadczą popisy Ondreja Dudy, zjawiskowo jak na standardy naszych boisk uzdolnionego młodzieńca ze Słowacji. Do wszechogarniającego rozgardiaszu w polskich klubach przywykliśmy, jednak warszawski jest wyjątkowy, bowiem jako pierwszy u nas przeżywa równocześnie tak dynamiczny, wielowymiarowy rozwój sportowy. Odkąd Legią dowodzi Henning Berg, czyli w kalendarzowym roku 2014, piłkarze mają bilans wprost nieskazitelny – obronili tytuł mistrza kraju, wygrali 24 z 35 meczów ligowych (następny Lech – ledwie 18), nie przegrali ani jednego krajowego hitu (cztery zwycięstwa i dwa remisy z Wisłą i Lechem, bramki 15-4), zwyciężali (na boisku) w 10 z 12 spotkań europejskich pucharów (24-4). Uprawiają futbol uporządkowany, elastyczny taktycznie i reagujący na styl przeciwnika, nawet w zderzeniu z zagranicą wyglądają na świadomych swojej siły. I nie zależą, wbrew niedawnym podejrzeniom, od ponadprzeciętnych jednostek, o czym przekonuje każdy mecz bez kontuzjowanego Radovicia. Jeśli pomyślimy jeszcze o szerokiej, wymuszającej niespotykaną u nas ostrą rywalizację kadrze (jesienią grało 32 ludzi!), kosztującej 1,5 mln euro rocznie akademii (dla porównania: Bayern wydaje 3 mln) oraz planach budowy ośrodka treningowego, to widzimy zupełnie nową jakość w polskim futbolu. Jakość, dzięki której teraźniejszość cieszy, a potencjalna przyszłość wprawia w euforię. Najbliższy sportowy cel jest jasny: zostać pierwszym od 1991 roku polskim klubem, który po przerwie zimowej wygra dwumecz w europejskich pucharach. Będzie potwornie trudno, nie tylko z powodu klasy rywala, ale również z powodu klasy super dziewiątki holenderskiego klubu, Arkadiusza Milika. Legia wyjdzie na kolejną rundę ledwie tydzień po wznowieniu rozgrywek. Czyli kompletnie odzwyczajona od twardej walki o niebagatelną stawkę. Ale tak naprawdę martwi u niej dziś wyłącznie to, co pozasportowe. Jeśli przytoczoną na wstępie listę wpadek rozciągniemy do wiosny i wspomnimy zadymy podczas wizyty w Warszawie Jagiellonii, znajdziemy aż dwa mecze oddane przez Legię walkowerem. To też w cywilizowanym – ba, także polskim – futbolu rzadkość. To europejskiej firmie zwyczajnie nie przystoi.

UPADEK Z PRĘDKOŚCIĄ ŚWIATŁA

Napisał Radek @ 14 grudnia 2014

Odejście Suareza dla dużej ilości osób było dobrym posunięciem klubu z Anfield Road. Argumentowali to  złym charakterem Urugwajczyka i chamską postawą na boisku. Jednak te same osoby nie zauważyli, że ten sam piłkarz nieporównywalnie dużo więcej pożytku daje swojej drużynie niż ją osłabia. Rzeczywistość to potwierdza, mało tego jego odejście wpłynęło negatywnie na ambicje i podejście piłkarzy Liverpoolu. Można było to zauważyć w decydującym o awansie do fazy pucharowej Ligi Mistrzów meczu z FC Basel. Wystarczyło spojrzeć na Stevena Gerrarda po ostatnim gwizdku sędziego - to już nie był ten rozpaczający po przegranym wyścigu mistrzowskim piłkarz, ale pogodzony z losem człowiek. Kapitan Liverpoolu pewnie wie, że chociaż Brendan Rodgers rozpisał mu drogę na resztę kariery, to Anglik o przystanek "Liga Mistrzów" raczej na pewno nie zahaczy. Wystarczyło spojrzeć na Rickiego Lamberta, który w przerwie opuszczał boisko. Jeszcze chwilę wcześniej walczył o górną piłkę - przegrywając pojedynek - a potem rozkładał ręce, bo wsparcia nie było w ogóle. Marne 16 kontaktów z piłką w 45 minut w drużynie, która koniecznie musiała wygrać to wynik żenujący jak na napastnika. Generalnie, styl gry Lamberta w tej pierwszej połowie odzwierciedlał wszystkie starania Liverpoolu - powolne, oparte raczej na fizyczności, a nie kreatywności, bez tak potrzebnej we współczesnym futbolu ruchliwości zawodników ofensywnych. Pewnie teraz nikt o tym nie wspomni, ale podwójna zmiana Rodgersa w przerwie była nie tyle sygnałem do bardziej zmasowanego ataku, co naprawieniem oczywistych błędów w selekcji wstępnej na to spotkanie. Gerrard grający za napastnikiem? W całym meczu nie zagrał jednego kluczowego podania. Będą oczywiście tłumaczenia, że Sterling jest przemęczony - poprzednim sezonem, mundialem, a także przejętą odpowiedzialnością za ataki Liverpoolu od Suareza i Sturridge'a. Jednak, po prawdzie, to nie kwestia jego przygotowania, ale braku wsparcia. Nie ma z kim kombinować, rzadko ma nawet wsparcie bocznego obrońcy. Cztery dryblingi okazały się udane, sześć razy był faulowany, ale często tracił piłkę, podawał słabo lub bez przemyślenia i, co chyba najdobitniej świadczyło o słabości myśli Rodgersa, nie był w tym meczu ani skrzydłowym, ani "dziesiątką", ani napastnikiem. Całkiem słusznie może i był największą nadzieją Liverpoolu, ale niewykorzystaną przez słabość innych. To mój zarzut w stronę Rodgersa - chociaż rotuje ustawieniami, zawodnikami, to nie potrafi nadać im konkretnego zadania na pojedynczy mecz, by Liverpool wreszcie przypomniał sobie o nawet ułamku tego, co prezentował w poprzednim sezonie. Gdy wprowadził Coutinho na kilkanaście minut przed końcem, to Brazylijczyk operował głównie w środku pola, zamiast być tym, który zamiast Gerrarda rozdziela podania pod polem karnym Bazylei. Marnotrawstwo? Raczej brak konkretów. Liverpool nie gra ani ofensywnie, ani defensywnie, ani kontrami, ani zdecydowanie i z własnej woli dominując. Za każdym razem, jak oglądamy zespół Rodgersa, to widzimy drużynę poddającą się temu, co chce rywal. Bazylea wolała zmusić gospodarzy do dośrodkowań z głębi pola, do odsłonięcia się przy kontrach i bezowocnych prób pressingu prowadzonego przez powolny duet atakujących, Lamberta i Gerrarda. Podobnie było z Sunderlandem, podobnie było z Chelsea, podobnie było z Crystal Palace. Liverpool to już nie jest zespół bezczelny - po świetnym sezonie, zamiast na rotacjach i uniwersalności drużyny budować jej przyszłość, menedżer nawet nie jest w stanie określić wymaganego, konkretnego stylu. Regres, najczęściej używane słowo na Anfield Road.

MNIEJ NIŻ ZERO

Napisał Radek @ 30 listopada 2014

Powszechnie wiadomo, że piłka nożna jest dziedziną w życiu obok której nie można przejść obojętnie. Największym magnesem przyciągającym ludzi na całym świecie do zainteresowania się futbolem są pieniądze jakie przepływają przez tą dyscyplinę. Osoby nie związane z najpopularniejszą dyscypliną sportową na świecie, ze względu na pojedyncze wydarzenia, ekscesy, zaczynają zaglądać do gazet, na portale internetowe żeby dowiedzieć się więcej. Nie inaczej jest teraz. Jestem przekonany, że duża większość osób przechodząca obojętnie obok futbolu, w ostatnich dniach szukała informacji na temat jednego z największych klubów europejskich. Gdybym był kibicem Realu Madryt natychmiast pozwałbym własny klub do sądu. A właściwie ludzi, którzy nim teraz rządzą. Szkody, które właśnie wyrządzili są ogromne. Motywy, które nimi kierowały są oczywiste. Wiadomo, że zawsze chodzi o pieniądze. Oto Real zdecydował się usunąć krzyż ze swojego herbu. Według medialnych spekulacji to część lukratywnej trzyletniej umowy z nowym sponsorem - National Bank of Abu Dhabi. Chodzi o to żeby chrześcijański symbol nie raził ludzi z Emiratów, którzy dają kasę na klub. Zawsze zadziwia mnie tupet ludzi, którzy decydują się na tego typu działania. Przecież takie świętości jak Real nigdy nie są czyjąś własnością, ludzie nim zarządzający są jedynie depozytariuszami "świętego ognia". Niestety - czego mamy właśnie dobitny dowód - zdają się o tym zapominać. Zadziwia mnie również podwójna moralność niektórych kibiców tej drużyny. Wszędzie podkreślają, że przecież krzyż nie będzie usunięty. To znaczy będzie, ale "tylko i wyłącznie z produktów Narodowego Banku Abu Zabi (na przykład karty do bankomatu z herbem) w Zjednoczonych Emiratach Arabskich". Szokuje mnie, że nie widzą w tym nic nadzwyczajnego. Dla mnie to jeszcze większe obrzydlistwo, bo klub pokazuje w ten sposób różną twarz w różnych miejscach. Zdjęcie krzyża w jednym miejscu i zostawienie go w drugim po to żeby więcej zarobić jest jeszcze bardziej żenujące. To budzi mój jeszcze większy odruch wymiotny. Wyobrażacie sobie sytuację, że Besiktas Stambuł żeby dostać pieniądze od jakiegoś banku ze Starego Kontynentu wycofuje półksiężyc z herbu (oczywiście tylko na rynku europejskim)? Niemożliwe. Po pierwsze dlatego, że żaden europejski bank by tego nie zasugerował, po drugie dlatego, że Besiktas potraktowałby tę sugestię jako obraźliwą. Autentycznie zdumiewa mnie więc, że nikt w Realu nie obraził się z tego powodu. Ośmielam się zasugerować żeby Hiszpanie o odpowiednim autorytecie wystosowali apel z żądaniem do Jego Królewskiej Mości Filipa VI. Do czasu przywrócenia status quo ante - monarcha specjalnym dekretem powinien wycofać Realowi prawo do używania tej nazwy. Ma do tego moralne prawo. Przecież nie tylko herb ale i nazwę Realowi nadał pradziadek obecnego króla - Alfons XIII. Wiadomo, że żeby kibicować Realowi nie trzeba być katolikiem, ba - nie trzeba być nawet chrześcijaninem, ale czy się to komuś podoba czy nie: Real Madryt jest nierozerwalnie złączony z hiszpańską monarchią, a hiszpańska monarchia jest nierozerwalnie złączona z katolicyzmem. Wszyscy innowiercy, a także w ogóle nie wiercy - powinni to uszanować, bo nie są w stanie tego zmienić. Oczywiście jako kibica bolałoby mnie wycofanie nazwy "Real", bo ten klub jest częścią wspaniałego światowego futbolowego dziedzictwa. Nie widzę jednak innego wyjścia. Tylko stanowcze kroki mogą zapobiec stawaniu przez świat na głowie. Byłoby super gdyby jakiś ważny piłkarz ogłosił teraz, że odchodzi z Realu, bo nowa umowa narusza jego uczucia religijne. Odbiłoby się to szerokim echem. Oczywiście tak się nie stanie, ale pomarzyć zawsze można. To strasznie smutna historia. W spektakularny sposób znów przypomina prawidłowość: każdy się sprzeda. Wszystko jest jedynie kwestią ceny. Co tam opinia - opinią nie wygra się przecież Ligi Mistrzów. Ale najgorsze jest to, że klub mający takie parcie na kasę, wydaje ogromne pieniądze na transfery, a na boisku nie potrafi zaprezentować przyzwoitego ataku pozycyjnego. Real jest stacza, początkiem było zatrudnienie przeciwnika futbolu Jose Mourinho. Sukces za wszelką cenę - synonim Realu Madryt.

CHWILOWE ZAŁAMANIE POGODY

Napisał Radek @ 21 listopada 2014

Zwycięstwo w ostatniej kolejce, rozegranej przed przerwą reprezentacyjną, nie przegoni czarnych chmur, które zawisły nad jednym z najlepszych klubów na świecie. Dwie porażka z rzędu przydarzyły się pierwszy raz od pięciu lat, choć poprzednim razem, w 2009 roku, drużyna Pepa Guardioli miała już mistrzostwo w kieszeni. Dziś 22-krotny mistrz Hiszpanii ma najsłabszą drużynę od 2008 roku. Poprzednim razem Celta Vigo wygrała na wyjeździe z Barceloną krótko przed atakiem Japończyków na Pearl Harbor. Cztery poprzeczki nie mogą zaciemnić obrazu - przegrana Barcy na Camp Nou wcale nie była efektem pecha. W zespole Luisa Enrique nie działa środek pola. Taki jest efekt wieloletnich zaniedbań, które firmuje Andoni Zubizarreta. Trio Sergio Busquets - Xavi - Iniesta przez kilka lat rządziło światową piłką. Dziś ci piłkarze dobrze prezentują się tylko na plakacie. Z tej trójki najmniej w tym sezonie skompromitował się Xavi, ale tylko dlatego, że Luis Enrique dał mu najmniej szans. Busquets i Iniesta grają słabo przynajmniej od dwóch lat. Kilka lat temu potrafili zdominować każdy zespół na świecie. Wygrywać zawsze nie mogli (choć zazwyczaj to robili), jednak zawsze górowali nad przeciwnikiem kulturą gry. Gdyby przyszli do klubu dwa lata temu, dziś byliby już na wylocie z drużyny. Po takich sezonach kolejnych szans nikt już by im już nie sprezentował. Pomoc jest dziś słabością Barcelony, a to sytuacja w nowoczesnej historii klubu wyjątkowa. Najlepszym zawodnikiem, który może grać w tej linii jest Javier Mascherano, ale jego akurat Luis Enrique woli w obronie. W środku pola więcej minut od Argentyńczyka zanotował Sergi Roberto, który nie zaliczył w Barcelonie żadnego udanego meczu. Żegnanie się z piłkarzami najlepszego zespołu w historii klubu to wielka sztuka. Wymaga planowania i wyboru odpowiedniego momentu. Najgorszy możliwy sposób, to ten, który wybrała Barcelona - włożenie głowy w piasek. Przez lata oszukiwano samych siebie, że taki piłkarz jak Pedro musi wrócić do formy. Jest przecież relatywnie młody. Wszystkie potknięcia wytłumaczyć było łatwo. Przecież nawet z Celtą wystarczyło wykorzystać jedną z kilku okazji sam na sam. Z kolei w poprzednim sezonie do mistrzostwa zabrakło wygranej w ostatnim meczu. Tej drużynie należy się zaufanie - mówili trenerzy. Teraz efektem są gwizdy w stronę Daniego Alvesa. Najlepszy prawy obrońca w historii Barcelony zaskoczyć potrafi już tylko strojem. Nieporadny w obronie, w ataku krzywdzący drużynę niecelnymi wrzutkami w absurdalnych ilościach. Dziś od Alvesa odprawę taktyczną zaczynają wszyscy rywale Barcelony. - Grajcie na Alvesa, on jest cienki. Na prawą stronę sprowadzono jego rodaka, Douglasa. W Brazylii dziennikarze byli w szoku, po 24-latka, którego nie chciał nikt poważny z Europy, sięga Barcelona. Douglas zagrał raz, poza tym oglądamy go na trybunach. I po tym jednym występie nikt go oglądać nie chce. A katalońskie dzienniki piszą, że za transferem stał ojciec Neymara. Latem, po trzech latach niezdarnych poszukiwań, klub sprowadził stoperów. W ramach odmładzania składu, kupiono 31-letniego Mathieu i o rok młodszego Thomasa Vermaelena. Pierwszy z nich był rok temu do wzięcia za 10 mln euro. Nikt się nie zgłosił, a Barça kupiła go potem za sumę dwukrotnie wyższą. Belg w Barcelonie jeszcze nie zagrał. Wciąż się leczy. Żadnego meczu nie zawalił jeszcze Claudio Bravo, ale czy Barcelona dobrze zrobiła wydając na dwóch bramkarzy 24 mln euro, nie walcząc do końca o Thibaut Courtois? U Luisa Enrique podać prostopadłą piłkę w pole karne potrafią obecnie tylko Messi i Neymar. Razem z Luisem Suarezem będą ciągnąć tę drużynę za uszy. Bramki będą wpadać, ale o sukcesie myśleć trudno. Największy zawód to Ivan Rakitić. On miał pompować krew w nową Barcelonę, zastąpić zawodzącego w decydujących momentach Cesca Fabregasa. Chorwat ostatnich podań nie notuje. Wspomnienie z meczu Sevilli z Realem Madryt staje się coraz bardziej zamazane. Dziś w Barcelonie do najlepszych graczy na swoich pozycjach należą tylko napastnicy - Leo Messi, Neymar i Luis Suarez. W zespole najwięcej do powiedzenia mają gracze wypaleni, większość transferów jest nietrafiona. Drużyną kieruje trener, który szansę otrzymał głównie za swoje występy na boisku. Celta Luisa Enrique zbierała pochwały, ale gdy odszedł, gra jeszcze lepiej. O tym czy Barca zakończy sezon z niczym, wyrokować trudno. Przyszłość zespołu z zakazem transferowym jest jednak moim zdaniem świetlana. La Masia-dżoker którego nie posiada w talii żaden inny klub na świecie, siła która w szybkim tempie przegoni czarne chmury i spowoduje powrót słońca na Camp Nou.

MILOWY KROK

Napisał Radek @ 15 listopada 2014

Zastanawialiśmy się przed meczem w Tbilisi, czy zwycięstwo z Niemcami i remis ze Szkocją to wypadek przy pracy czy nowa era w historii polskiej reprezentacji. Kibice zdawali sobie sprawę, że jedziemy na ciężki teren i o zwycięstwo będzie niezwykle ciężko. Jedyny mecz jaki rozegraliśmy na ziemi gruzińskiej zakończył się porażką 3:0. Jednak nikt nie dopuszczał do myśli innego rozwiązania niż trzy punkty w starciu z Gruzinami. Sami piłkarze mieli świadomość, że zwycięstwo w Tbilisi zamknie drogę do Francji gospodarzom wczorajszego meczu, a nam rozwinie czerwony dywan, którego już nikt nie będzie w stanie zwinąć. Jedenastka jaką wystawił selekcjoner Nawałka budziła kontrowersje. Z Mączyńskim na defensywnym pomocniku, z Milą podwieszonym za Lewandowskim i Milikiem na skrzydle to ryzykowne rozwiązanie.  Pierwsza połowa to jedna wielka kopanina. Selekcjoner Gruzinów Temur Kecbaja bardzo dobrze odrobił pracę domową oddając pole gry Polakom i ustawiając się na kontrataki. Polacy od zawsze nie potrafią grać w ataku pozycyjnym, co było widać w pierwszej połowie meczu. Nie potrafili narzucić swojego stylu gry i dostosowali się do chaotycznej gry przeciwników. Zresztą w drugiej połowie Polakom ta sztuka również się nie udawała. Ale dzięki stałym fragmentom gry, na początku drugiej połowy biało-czerwoni wyszli na prowadzenie. Bramkę głową po rzucie rożnym zdobył Kamil Glik, jeden z liderów kadry Nawałki. Nie będę się znęcał nad reprezentacją Polski tylko dlatego, że nie potrafi grać ataku pozycyjnego, ponieważ nawet Real Madryt i angielskie kluby nie potrafią opanować tej umiejętności. Cieszyć może wykorzystywanie stałych fragmentów gry. Lewandowski, Glik, Szukała, Jędrzejczyk, Krychowiak-ludzie, my naprawdę mamy kim postraszyć przy dośrodkowaniach ze stojącej piłki. Potencjał jest i Adam Nawałka zaczyna go wykorzystywać. Nie we wszystkich meczach wychodziło, to naturalne. Nie jesteśmy Atletico Madryt. Ale wczoraj to przyniosło dwa gole. Łącznie w czterech meczach eliminacyjnych nasza drużyna zdobyła 15 bramek. Tylko dwie z nich padły w ciągu pierwszych czterdziestu pięciu minut. Do przerwy męczyliśmy się przecież nawet z Gibraltarem. Drużyna z szatni wraca odmieniona, stara się przycisnąć przeciwnika (może poza meczem z Niemcami, tam była konsekwencja, bez szalonych zrywów). Nie wiemy, czy takie są założenia trenera, ale mamy nadzieję, że tak. Jest w tym powtarzalność, w końcu możemy wskazać pozytywną cechę charakterystyczną naszej reprezentacji. Tego brakowało za czasów poprzednich selekcjonerów. Całe mecze rozgrywaliśmy w jednym tempie, byle jak. Wracając do wczorajszego meczu, druga połowa była fantastyczna. Gruzinów złapaliśmy za gardło, zagoniliśmy ich do narożnika i punktowaliśmy raz po raz. Gdyby to był pojedynek na zasadach UFC, sędzia przerwałby go po drugiej bramce – oni wtedy już odklepali. Takich reguł jednak nie przewidziano i osiągnęliśmy historyczny wynik, bo Gruzja nigdy nie przegrała tak wysoko u siebie o punkty. Tak jest, ani Hiszpania, ani Francja, ani żadna inna potęga wizytująca Tbilisi, nie dała rady do tego stopnia się zabawić, wbijając 4 bramki nie tracąc żadnej. Smucić może brak skuteczności Roberta Lewandowskiego w kolejnym meczu. Chwalą go, że haruje na boisku, ale haruje cała drużyna, dlatego takie opinie obrażają innych piłkarzy. O zaangażowaniu i gryzieniu trawy nie rozmawia się, to oczywiste. Napastnik jest od strzelania bramek, a on mimo świetnych okazji nie potrafił strzelić bramki. W hierarchii napastników spadł na drugie miejsce, ogląda plecy świetnego Arka Milika. Największym wygranym meczu jest Sebastian Mila, zagrał od pierwszej minuty i znowu strzelił bramkę. Pokuszę się o opinię, że Mila to piłkarz roku 2014 w kadrze. Lubimy bagatelizować nasze zwycięstwa. Chętnie mówimy: a, rywal był słaby jak nigdy! Grał najgorszy mecz od dawna! Kiedyś miał pakę, teraz to ogórki! Teoretycznie, możemy każde z tych zdań zastosować do Gruzji. Ale przestrzegam przed takim traktowaniem dzisiejszego wyniku, bardzo przestrzegam. Pokłócę się z każdym, kto powie, że dzisiaj tylko zrobiliśmy swoje. O nie, widzę w naszym zwycięstwie znacznie większy ciężar i wymiar. Dzięki zwycięstwu w Tbilisi przestanę pytać: czy mecz z Niemcami był jednorazowym wyskokiem? Ten scenariusz jest już nieaktualny. Coś na gruncie tamtego triumfu zdążyło wyrosnąć, bo elementy wygranej z 11 października widziałem zarówno w końcówce ze Szkocją jak i dzisiaj. Teraz cała zabawa polegać będzie na podążaniu w wyznaczonym kierunku. Wystarczy nie zepsuć. Tylko tyle.

JESIENNE PODSUMOWANIE

Napisał Radek @ 11 listopada 2014

Jesteśmy po rundzie jesiennej sezonu zasadniczego T-mobile Ekstraklasy. Kluby mają dwutygodniową przerwę, spowodowaną meczami reprezentacji w eliminacjach. Po piętnastu meczach można pokusić się o podsumowanie. Sezon 2014/15 rozpoczął się od falstartu dwóch przedstawicieli polskiej ligi w europejskich pucharach. Zawisza Bydgoszcz i Ruch Chorzów zajmują dwa ostatnie miejsca w tabeli. Wytłumaczyć można wpadki Ruchu Chorzów, który do ostatniej rundy walczył o fazę grupową Ligi Europy. Natomiast przypadek Zawiszy jest niezrozumiały. Drużyna z Bydgoszczy w piętnastu meczach zdobyła raptem siedem punktów i jest czarną latarnią ligi. Największym objawieniem T-mobile Ekstraklasy są Śląsk Wrocław i Jagiellonia Białystok. Drużyna z Dolnego Śląska mimo kłopotów finansowych potrafi konkurować z najlepszymi tej ligi. Zdaniem wielu ekspertów piłkarskich mecz pomiędzy mistrzem Polski Legią Warszawa a Śląskiem Wrocław był najlepszym meczem rundy jesiennej sezonu 2014/15. Świetną pracę wykonuje była legenda klubu, trener Tadeusz Pawłowski. To dzięki jego działaniom polska reprezentacja odzyskała Sebastiana Milę. Druga drużyna, która zasługuje na pochwały to Jagiellonia Białystok. Prowadzona przez Michała Probierza drużyna zajmuje trzecie miejsce w tabeli. Duża w tym zasługi trenera Michała Probierza, który pomimo straty największej gwiazdy Hiszpana Daniego Quintany, stworzył zespół potrafiący rzucić wyzwanie każdej drużynie. Liderami klasyfikacji strzelców są przedstawiciele objawień rundy czyli Mateusz Piątkowski z Jagiellonii Białystok i Flavio Paixao ze Śląska Wrocław. Oprócz miejsc jakie zajmują w tabeli obydwie drużyny, możemy również pochwalić styl gry jaki prezentują na murawie.Vice-lider i trzecia drużyna pokazują ofensywny styl gry, czym podnoszą frekwencję na stadionach. Od miesiąca Jagiellonia Białystok może pochwalić się otwartym w całości do użytku nowym stadionem. Na pochwałę w rundy jesiennej zasługuje również Górnik Zabrze, a konkretnie ustawienie jakie preferuje duet-menedżer Robert Warzycha i trener Józef Dankowski. 1-3-5-2 to ustawienie w którym czternastokrotny mistrz Polski upatruje szansę na awans do europejskich pucharów 2015/16. System preferowany przez włoskie kluby, sprawdza się na polskich boiskach. Oprócz efektywności, które potwierdza szóste miejsce w tabeli, również efektowność potwierdza słuszność wyboru tego ustawienia. Styl gry jaki preferuje zabrzański zespół urozmaica naszą ekstraklasę i umila czas kibicom podczas oglądania meczu. Największym rozczarowaniem początku sezonu jest poznański Lech, który oprócz kompromitujących występów w eliminacjach do Ligi Europy, bardzo słabo spisuje się w lidze zajmując dopiero siódme miejsce. Nie pomogła zmiana szkoleniowca, Mariusza Rumaka zastąpił Maciej Skorża. Niepokoić może chaos jaki panuje w Lechii Gdańsk. Hurtowe kupowanie przeciętniaków z zagranicy w ostatnich dniach okienka transferowego i kolejne zwolnienia, to obraz klubu z Pomorza w rundzie jesiennej, który zajmuje dopiero dwunaste miejsce w tabeli. Mistrzem jesieni został mistrz Polski Legia Warszawa, która fantastycznie radzi sobie również w Lidze Europy, w której po czterech meczach zapewniła już sobie awans do 1/32 finału. Cieszyć może co raz większa frekwencja na niektórych stadionach i wzrost oglądalności meczów T-mobile Ekstraklasy w telewizji. Cztery ostatnie kolejki w tym roku zapowiadają się interesująco. Ciekawe która drużyna wejdzie w nowy 2015 rok na pozycji lidera, a który piłkarz będzie liderem klasyfikacji strzelców. Jedno już wiemy-wzrasta atrakcyjność polskiej ekstraklasy.

WOJNA HISZPAŃSKO-KATALOŃSKA

Napisał Radek @ 1 listopada 2014

Każdy kibic na świecie czekający na sobotni pojedynek między gigantami hiszpańskimi, zachodził w głowę co może się wydarzyć na Santiago Bernabeu. Arena pierwszego starcia ligowego w sezonie 2014/15 gościła rozpędzony Real Madryt i niezidentyfikowaną w tym sezonie FC Barcelonę. Starcie największych gwiazd na świecie to jak co sezon danie główne kibica piłkarskiego. Nie inaczej było teraz. Od kilku dni poprzedzających wielki piłkarski spektakl, eksperci piłkarscy na całym świecie prześcigali się w opiniach na temat składów jakie wybiegną na murawę i taktyk jakie obiorą trenerzy obu drużyn. Jednak największym wydarzeniem był debiut Luisa Suareza w koszulce Dumy Katalonii i to czy rozpocznie mecz w wyjściowym składzie czy może na ławce rezerwowej. Wracający po karze jaką nałożyła na niego FIFA po ugryzieniu na Mundialu Włocha Giorgio Chielliniego, Urugwajczyk wzbudzał największe emocje. Luis Enrique trzymał w tajemnicy do samego końca swoją decyzję. Przed samym meczem cały świat się dowiedział, że Suarez swój debiut w barwach bordowo-granatowych rozpocznie w pierwszej jedenastce. Mało tego rozpoczął od asysty już na początku mecz. Dzięki jego podaniu Brazylijczyk Neymar wyprowadził gości na prowadzenie. Mecz od samego początku przebiegał na bardzo wysokim poziomie. Akcje przenosiły się spod jednej bramki pod drugą. Real dzięki rzutowi karnemu, którego słusznie podyktował arbiter spotkania po zagraniu ręką przez obrońcę vice mistrzów Hiszpanii Gerarda Pique pod koniec pierwszej połowy, doprowadził do wyrównania. Skutecznym egzekutorem okazał się Cristiano Ronaldo. Druga połowa to katastrofalna gra Dumy Katalonii. Real Madryt na początku drugiej połowy, po kolejny stałym fragmencie, wyszedł na prowadzenie. Bramkę zdobył Portugalczyk Pepe. Tak doświadczona drużyna jak Królewscy nie mogła nie przyjąć prezentu podarowanego przez FC Barcelonę. Postawy Andresa Iniesty i Lionela Messiego pokazują, że drużyna Luisa Enrique nie jest gotowa do tworzenia wielkich historii, nie jest przygotowana na wyzwania jakimi są mecze o najcięższym ciężarze gatunkowym. Nieporozumienie przy trzecim golu dla Realu potwierdza tezę o słabości Barcy. Nawet trener bordowo-granatowych nie pomógł swojej drużynie zmianami jakie dokonał. W mojej opinii największym błędem Luisa Enrique było postawienie od początku meczu na Luisa Suareza. Pokazało to brak doświadczenia. Carlo Ancelotti po niepowodzeniach w starciach z Gerardem Martino, teraz pokazał wyższość nad trenerem Barcy. Trzecia bramka zdobyta przez Francuza Karima Benzemę była gwoździem do trumny dla Katalończyków. Informacje na temat poprawy gry w destrukcji Barcelony wyglądają na mocno przedwczesne, lub przesadzone. Drugi poważny przeciwnik w tym sezonie i znowu trzy bramki stracone. Od dwóch sezonów start Barcelony był znacznie lepszy niż jego zakończenie, dziś drużyna z Katalonii nie może już obniżyć lotów. Jeśli tak by się miało stać, wszystko to co zwiastowało przełom, zacznie dążyć do katastrofy. Real dał sobie dziś kolejny zastrzyk entuzjazmu i optymizmu, ale cały czas ma problem z atakiem pozycyjnym, a drużyna z wielomilionowymi transferami musi strzelać bramki z ataku pozycyjnego, a nie opierać się tylko na kontrataku i stałych fragmentach gry. W tym meczu zero celnych strzałów Realu z ataku pozycyjnego, a bramki zdobyte z dwóch stałych fragmentów gry i kontry-to jest wstyd dla takiego klubu. Kibicom piłkarskim pozostało czekać na kolejne starcie gigantów, które zostanie rozegrane w marcu 2015 roku. Ciekawe który klub upora się ze swoimi problemami przed rewanżem w rundzie wiosennej. Trzymajmy kciuki za obydwa, gdyż będziemy świadkami jeszcze lepszych Gran Derbi, co jest nie do pomyślenia przypominając sobie fantastyczne widowisko jakie zostało stworzone w Madrycie. Przekonamy się w Barcelonie.

GORZKI SMAK SZKOCKIEJ

Napisał Radek @ 21 października 2014

Po meczu z Niemcy cały polski naród czekał na wtorkowy mecz i zwycięstwo ze Szkocją. Kibice opromienieni pierwszym w historii zwycięstwem z Niemcami i widocznym w grze biało-czerwonych progresem, nie przyjmowali do wiadomości innego scenariusza niż trzy punkty z drużyną Gordona Strachana. Ze względu na kontuzję selekcjoner Adam Nawałka musiał zmienić zwycięski skład. Za kontuzjowanego Jakuba Wawrzyniaka w pierwszej jedenastce wybiegł Artur Jędrzejczyk, a za Tomasza Jodłowca Krzysztof Mączyński. Zwycięstwo ze Szkocją stawiało polską reprezentację w komfortowej sytuacji przed kolejnymi meczami. Jedynym zmartwieniem kibiców przed pojedynkiem było zmęczenie po meczu z mistrzami świata i drugi mecz w przeciągu trzech dni, który jak historia pokazuje jest problemem polskiej kadry. Polski zespół rozpoczął mecz nerwowo, miał problem z wysoko ustawioną drużyną przeciwnika. Mimo słabego początku, drużyna Nawałki wyszła na prowadzenie, które szybko straciła. Gra w wykonaniu biało-czerwonych była chaotyczna, rzuca się w oczy słaba gra pomocników, w szczególności defensywnych. Niepokoić może swobodna wymiana podań Szkotów na połowie Polaków i większa ilość wymienionych podań przez drużynę przeciwnika. Rozumiem, że Adam Nawałka ustawia drużynę na kontrataki, ale z  przeciwnikiem przeciętnym technicznie, u siebie przy fantastycznej publiczności musimy kontrolować grę i zepchnąć przeciwnika do obrony. Niestety taktyka obrana przez trenera nie przyniosła pożądanego efektu gdyż zremisowaliśmy 2:2. Pozytywną rzeczą w grze polskiej reprezentacji to ostatnie trzydzieści minut i determinacja do zmiany rezultatu. Udało się połowicznie, gdyż po pięknej akcji biało-czerwoni doprowadzili do remisu, byli również blisko strzelenia zwycięskiej bramki. W sumie były to jednak cztery dni wyjątkowe. Bez względu na huśtawkę nastrojów, euforię po Niemcach i zawód po remisie ze Szkotami. Jeśli nawet ten drugi mecz był dla klasy zespołu Nawałki bardziej znaczący, podarowała ona swoim kibicom coś bezcennego - realne emocje. Nie skrajną rozpacz, zniecierpliwienie i nudę jak bywało dawniej, ale pozytywny stres i umiejętność rozwiązywania sytuacji krytycznych. To niezwykłe, że przy prowadzeniu z mistrzami świata ktoś w drużynie Nawałki ośmielił się pomyśleć o drugim golu, i nie rozłożył bezradnie rąk po drugiej bramce dla Szkocji. Do pełni szczęścia zabrakło, by Kamil Grosicki w 84. min meczu ze Szkocją kopnął piłkę bardziej w prawo. Drużyna miałaby wtedy po trzech meczach 9 pkt. Ma siedem, to dużo, choć bez żadnej gwarancji. Zwłaszcza, że nietykalni naszej grupy, czyli Niemcy potknęli się dwa razy. Wygląda na to, że rywalizacja w grupie D zamiast za plecami mistrzów świata, będzie się toczyć z ich udziałem. Dziś, drużyna Joachima Loewa jest na trzecim miejscu wyprzedzając Szkocję jednym golem. Polska znalazła się w czwórce rywalizującej o dwa miejsca, a nie w trójce bijącej się o drugą pozycję. Dla wielu kibiców, którzy włączając telewizor bez trudu mają dostęp do Barcelony, Realu, Bayernu, albo Chelsea, reprezentacji Polski jest gatunkiem osobnym. Są jej wierni bez względu na wrażenia estetyczne. Przywiązanie do barw narodowych to słabość, na którą warto sobie pozwolić. Można kochać Barcelonę, lub Real dla ich sukcesów, lub stylu gry, a drużynę Nawałki za to, że swoja. I pokazuje charakter. Kapitan Lewandowski, pracownik Bayernu wytrwał 80 minut gry ze Szkocją z dziurą w nodze.Graczom Nawałki udało się obudzić entuzjazm w kibicach, krusząc stereotypy dotyczące piłkarza. W Polsce traktowało się ich jako sportowców gnuśniejszych od innych, minimalistów łatwo zadawalających się uprzywilejowanym statusem ekonomicznym. Brzydkie kaczątko naszego sportu rozwinęło skrzydła. Odmieniło to 90 minut meczu z Niemcami. Niewiarygodne jaki potencjał tkwi w naszej piłce. Trzeba to utrzymać, przedłużyć, pielęgnować jak zarodek sukcesu. Czy urodzi się z niego awans na Euro 2016? Pewności nie ma żadnej. Listopadowy mecz z Gruzją przybliży nas do odpowiedzi na to pytanie.

WYZWANIE ŚWIATU RZUCONE

Napisał Radek @ 13 października 2014

W sobotni wieczór zatrzęsło w hierarchii reprezentacyjnej piłki nożnej. Porażka Hiszpanii ze Słowacją, męczarnie Holendrów z Kazachstanem to nic przy porażce mistrzów świata z Polską. Przepaść jaka dzieli obydwie reprezentacje pokazuje co się wydarzyło na Stadionie Narodowym. Pierwszy raz w historii piłki nożnej pokonaliśmy naszych zachodnich sąsiadów i to w meczu o stawkę. Wiele słów było napisane, wiele było powiedziane przed meczem Polska-Niemcy, ale żadne słowa nie przewidziały przebiegu meczu. Większość kibiców w Polsce skazywała polską reprezentację na porażkę, eksperci dopisywali już przed meczem trzy punkty Niemcom, znaleźli się również eksperci, którzy proponowali odpuścić ten mecz wystawiając rezerwowy skład a siły skoncentrować na wtorkowy mecz ze Szkocją. Wydawało się, że nie jesteśmy w stanie pokonać Niemców. Wydawało się, że Polaków zawsze ogrywają beznamiętnie, bez zbędnych uczuć i bez pasji, bo z pasją można grać z równym sobie. Tym razem zobaczyliśmy innych Niemców. Okazało się, że to nie cyborgi, lecz ludzie, których może coś dotknąć. Widać to było nie tylko w końcówce meczu kiedy jeden z piłkarzy gości wdał się w szarpaninę ale i po ostatnim gwizdku kiedy prawie żaden z nich nie podszedł do sektora gości żeby podziękować im za doping. Zabolało ich. Tak po ludzku ich zabolało. Zauważenie tego faktu przez polskich piłkarzy może mieć ogromnie znaczenie także w przyszłości. Człowieka znacznie łatwiej dotknąć niż cyborga, znacznie łatwiej go pokonać. Sam mecz pokazał, że piłkarsko daleko nam do Niemców. Mistrzowie świata z przebiegu meczu nie zasłużyli na porażkę, oddali zdecydowanie więcej strzałów niż Polacy, o podaniach nie ma co wspominać, gdyż była przepaść. Jedynym aspektem w którym byliśmy lepsi to walka i zaangażowanie. Pierwszy raz od paru lat było widać, że polskim piłkarzom się chce, walczyli o każdą piłkę, nie odstawiali nogi i co najważniejsze nie przegrali meczu w głowach. Odrzucili strach, który powodowały statystyki i umiejętności gry zespołowej Niemców. Widać w tym dużą zasługę selekcjonera Adama Nawałki i jego sztabu szkoleniowego. Ogólnie decyzję selekcjonera okazały się bardzo trafne. Postawienie na dwóch napastników, pojawienie się w jedenastce Arkadiusza Milika, zmiany jakie dokonał w trakcie meczu, przekonują że Nawałka jest odpowiednią osobą do prowadzenia biało-czerwonych. Przeszłość tego nie potwierdza, ale fachowców poznaje się po wynikach w decydujących momentach, a tym bez wątpienia był pojedynek z Niemcami. Oczywiście nie można popadać w hurraoptymizm, ponieważ jest jeszcze wiele rzeczy w grze naszej reprezentacji do poprawy, ale widać, że selekcjoner ma plan działania i kroczy zgodnie z nim. Widać, że wykrystalizował się szkielet drużyny, konsekwentnie stawia na konkretną grupę piłkarzy. Klasowy zespół musi mieć kręgosłup na którym musi się oprzeć. Okazało się dobitnie, że trzy z czterech supełków tworzących linię są zawiązane i nie ma potrzeby ich rozwiązywać i zmieniać. Chodzi o Szczęsnego, Glika i Lewandowskiego. Żeby szczęście było pełne potrzeba jeszcze czwartego supełka. Kogoś w pomocy. Nie chodzi nawet o defensywnego pomocnika, wiadomo, że tę rolę znakomicie przez lata może pełnić Grzegorz Krychowiak. Chodzi o klasycznego playmakera, który potrafi regulować tempo i znakomicie podać. Niemcy mieli w swoich szeregach dwóch kapitalnie wywiązujących się z tej roli zawodników: Kroosa i Goetze. Okazuje się, że bez playmakera można wygrać, ale gdyby polska kadra dysponowała kimś takim na reprezentacyjnym poziomie o ile zwiększałby się wachlarz jej możliwości? Niektórzy widzą w tej roli Sebastiana Milę, ale dla mnie nawet gol zdobyty w meczu z mistrzami świata to zdecydowanie za mało. Do tego dochodzą piłkarze, którzy podnoszą wartość drużyny i uzupełniają liderów kadry. Szukała, Piszczek, Milik i przede wszystkim Błaszczykowski, którego ze względu na kontuzję nie było, a który na pewno podniesie poziom kadry, są świetnymi uzupełnieniami a nawet tak samo ważnymi jak wymieniona wyżej trójka kręgami w biało-czerwonym kręgosłupie. Do tego dochodzą młodzi perspektywiczni chłopacy, którzy w każdej chwili mogą wejść z ławki i pomóc drużynie. Oczywiście mamy też problemy na niektórych pozycjach i z wartościowymi zmiennikami na kilku innych. Ale wierzę w selekcjonera, że podoła wyzwaniu i poradzi sobie z tymi problemami. Kibicom pozostało zaufać trenerowi i piłkarzom, gdyż widać było na murawie drużynę i jedność. Oczywiście polskiej reprezentacji pomogło szczęście, które miejmy nadzieję przyczyniło się do zbudowania wielkiej drużyny, która tym meczem rzuciła wyzwanie światu. Biało-czerwonym potrzebny był taki mecz,na przełamanie, dający dużo pewności siebie i pokazujący że możemy wygrać z każdym. Teraz zasłużony odpoczynek i mecz ze Szkocją. Zwycięstwo ze Szkotami to obowiązek, gdyż po zwycięstwie z mistrzami świata nie wypada stracić punktów z wyspiarzami. Pierwszy krok zrobili, muszą zrobić kolejny, żeby mieć świat u swoich stóp. Do zobaczenia we wtorek.

OSIEMNASTOLATEK

Napisał Radek @ 8 października 2014

Czy pamiętacie Iana Wrighta? Jestem przekonany, że większość kibiców nie kojarzy angielskiego napastnika. Młodsze pokolenie to nie ma pojęcia o kogo pytam. Nie bez powodu pytam o czarnoskórego piłkarza, jest to pierwszy zawodnik który strzelił bramkę w erze Arsene'a Wengera w północnej części Londynu. Osiemnaście lat temu reprezentant Anglii spowodował uśmiech na twarzy francuskiego menadżera. Na początku przygody nikt nie mógł się spodziewać, że związek Wengera z kanonierami będzie trwał tak długo i wejdzie w fazę poważnego. Przez ten okres przewinęło się wielu dyrektorów sportowych, prezesów, zmienił się właściciel, nawet klub wybudował nowy stadion, ale szkoleniowiec pozostawał ten sam. Dla polskich prezesów taka sytuacja nie będzie nigdy miała miejsca dlatego, że Francuz miał wzloty i upadki podczas osiemnastoletniego pobytu w Londynie. W każdym polskim klubie piłkarskim, Arsene Wenger nie przetrwałby po wpadkach jakie zaliczył w Arsenalu. Wracając do jubilata można go nazwać świetnym fachowcem i wielkim profesjonalistą, ale również wspaniałym człowiekiem. To on pomógł Tony'emu Adamsowi wygrać walkę z nałogiem, dał mu nawet opaskę kapitana. Na początku przygody w krótkim okresie potrafił zbudować rodzinę, pomimo zastania rozbitej drużyny po wcześniejszym trenerze Bruce'a Rioch. Stworzył wielu wielkich piłkarzy, mistrzów świata i europy. Jest najbardziej utytułowanym i najdłużej pracującym menadżerem w historii klubu. Jednak związek z angielskim klubem nie zawsze wyglądał wspaniale i usłany był różami. Były okresy w którym kibice kanonierów domagali się zwolnienia Francuza. Najtrudniejszym okresem były ostatnie dziewięć lat w których Arsenal nie potrafił zdobyć żadnego trofeum. Kibice zarzucali Wengerowi, że nie potrafi przeprowadzać transferów, łatwo pozbywa się gwiazd z drużyny. Największą rysą na obrazie francusko-londyńskim jest brak zdobycia najważniejszego i najbardziej prestiżowego pucharu czyli pucharu Ligi Mistrzów. Raz w 2006 roku zagrał w finale, ale jego drużyna musiała uznać wyższość FC Barcelony, drużyny której styl jest kopiowany przez Francuza w Arsenalu. Arsene Wenger miewał okresy lepsze i gorsze, wspiął się na najwyższe szczyty i zanotował bolesny upadek, ale przez ten okres stał się ikoną i legendą klubu i jako jedyny szkoleniowiec w historii angielskiej ekstraklasy przeszedł cały sezon bez porażki. Jego znak rozpoznawalny to ofensywny styl gry jaki prezentuje Arsenal Londyn, przez co rozkochał w sobie kibiców The Gunners. Można życzyć menadżerowi kolejnej osiemnastki z kanonierami i zdobycia Ligi Mistrzów. Dla Wengera osiemnaście lat minęło jak jeden mecz, a kibicom na całym świecie życzyć trzeba kolejnych osiemnastu lat z Wengerem w północnym Londynie. Postawienie w przyszłości pomnika Arsene'owi przed stadionem The Emirates Stadium to oczywista oczywistość, pokaże to jednocześnie jaką osobowością w futbolu jest Francuz. Piłkarscy ojciec i syn razem na zawsze czyli największe legendy klubu. Sto lat mistrzu!

SPOD SIATKI

Napisał Radek @ 1 października 2014

Pierwsze trzy tygodnie września w Polsce przebiegały pod dyktando Mistrzostw Świata w piłce siatkowej. Eksperci siatkarscy, kibice i osoby które na co dzień nie interesują się tą dyscypliną, wierzyli w medal polskich sportowców. Z niecierpliwością cały naród czekał na mecz otwarcia międzynarodowej imprezy, który został rozegrany na Stadionie Narodowym w Warszawie. W obecności ponad sześćdziesięciu tysięcy kibiców Polska Reprezentacja meczem ze Serbią rozpoczęła marsz, jak się później okazało, po złoty medal. Dream Team nie zawiódł oczekiwań jakich wobec nich postawili polscy kibice. Czternastka wspaniałych ze Stephanem Antigą i z jego sztabem na czele  wykonała fantastyczną pracę i we wspaniałym stylu zdobyli zasłużone mistrzostwo. Poziom sportowy całej imprezy stał na bardzo wysokim poziomie. Faworyci do zdobycia złota, czyli Brazylijczycy i Rosjanie nie zawiedli, pokazując najwyższy poziom swoich umiejętności. Niespodzianką mistrzostw okazali się Niemcy, którzy stanęli na najmniejszym stopniu podium. Największym rozczarowaniem mistrzostw okazali się Kubańczycy i Włosi. Na pochwałę zasługują również Francuzi, którzy dotarli do półfinału. Oprócz aspektów sportowych, Polska może być dumna z organizacji imprezy. Wielkie brawa należą się władzom Polskiego Związku Piłki Siatkowej na czele z prezesem Mirosławem Przedpełskim, którzy zdaniem prezydenta Międzynarodowej Federacji Piłki Siatkowej Ariego Graci, zorganizowali najlepsze mistrzostwa świata w historii siatkówki. Najlepszym zawodnikiem turnieju został Mariusz Wlazły. Mistrzostwa Świata pokazały, że jesteśmy obok Rosji i Brazylii potęgą w męskiej siatkówce, system szkolenia w Polsce to wzór do naśladowania dla reszty świata. W Polsce nie ma dyscypliny sportowej o lepszym systemie szkolenia. Mam nadzieję, że Mistrzostwa Świata otworzą oczy prezesom innych dyscyplin zespołowych i spowodują, że nie będziemy już się wstydzić za poziom sportowy polskich reprezentacji.

SZKLANKA DO POŁOWY PUSTA

Napisał Radek @ 11 września 2014

Każda osoba stawia sobie w życiu cele, staramy się za wszelką cenę znaleźć odpowiednią drogę do osiągnięcia zamierzonych celów. Polska reprezentacja w piłkę nożną ze sztabem szkoleniowym na czele postawiła sobie za cel awans na Mistrzostwa Europy we Francji w 2016 roku. Pierwszy krok został zrobiony, biało-czerwoni wygrali inaugurujący mecz w portugalskim Faro z Gibraltarem. Rozmiary zwycięstwa są imponujące, dzięki zwycięstwu 7:0 Polacy po pierwszej kolejce prowadzą w grupie eliminacyjnej do EURO 2016. Cztery bramki kapitana Roberta Lewandowskiego, pierwsza i druga bramka w reprezentacji Kamila Grosickiego i debiutancki gol środkowego obrońcy Łukasza Szukały. Wszystko wspaniale wygląda, ale zagłębiając się w szczegóły to już tak kolorowo nie było. W pierwszej połowie biało-czerwoni mieli ogromne problemy z pół amatorami. Piłkarz Bayern Monachium nie potrafił wygrać pojedynku ze strażakiem, bankowcem i policjantem. Gospodarze meczu potrafili wyprowadzić kilka groźnych kont, wyglądali pozytywnie na tle profesjonalistów ze środkowej Europy. Wysoki wynik polska reprezentacja może zawdzięczać tylko i wyłącznie Gibraltarowi a w szczególności kondycji fizycznej. Gołym okiem było widać, że piłkarze debiutanckiej drużyny od początku drugiej połowy nie byli w stanie podjąć walki fizycznej. Chwała Polakom, że potrafili to wykorzystać. Jednak styl jaki nasza kadra zaprezentowała w meczu inaugurującym rozgrywki w grupie D, nie wystarczy nawet na Gruzję, nie wspominając o Szkocji i Irlandii. Z konfrontacji z takim przeciwnikiem nie można wyciągać wniosków, ale niepokojący jest fakt, że Polacy nie potrafili prowadzić gry, swobodnie wymieniać podania w odległości 30, 40 metrów od bramki przeciwnika, bardzo słabo wyglądał atak pozycyjny. Obawiam się o pozostałe mecze grupowe w tym roku, ponieważ nie widać poprawy w grze biało-czerwonych pod wodzą Adama Nawałki i jego sztabu szkoleniowego. Do tego dochodzi kontuzja najlepszego polskiego piłkarza kapitana Jakuba Błaszczykowskiego, którego niestety zabraknie w październikowych meczach eliminacyjnych na Stadionie Narodowym w Warszawie z Niemcami i ze Szkocją. Pozytywną wiadomością jest powrót do reprezentacji Eugena Polanskiego. Nadzieja umiera ostatnia.