MAGICZNA RÓŻDŻKA

Napisał Radek @ 31 stycznia 2015

Awans Barcelony do półfinału Pucharu Króla był przy okazji dowodem, jak głęboko Luis Enrique zrewolucjonizował sposób myślenia swoich piłkarzy. Odblaskowy kolor koszulek gości z Camp Nou „krzyczał”, że tego wieczoru stanie się na Vicente Calderon coś niezwykłego. Barcelona zaczęła mecz od tak kuriozalnego błędu, jakby sama chciała powiększyć stopień trudności rewanżu z Atletico. Javier Mascherano, jeden z najrozważniejszych graczy, jakich ma w kadrze Luis Enrique posłał krzyżową piłkę do rywala, potem dał się ograć jak junior Fernando Torresowi i w kilkadziesiąt sekund Atletico odrobiło straty z pierwszego meczu. "El Nino" spisał się jak w 1/8 finału na Santiago Bernabeu. Wydawało się, że musimy zobaczyć starty, zgrany scenariusz z życia Katalończyków prezentowany od lat bez modyfikacji. Barca miała ustawić atak pozycyjny, Atletico cofnąć się do obrony i kontrolować mecz bez piłki, czyli tak jak najbardziej lubi Diego Simeone. W rzeczywistości stało się coś przeciwnego, jakby obie drużyny postanowiły wcielić się w swoich rywali. W 45 minut Barcelona zdobyła dwie bramki z kontrataku, jedną po stałym fragmencie gry (samobójczy strzał Mirandy) – co się jej raczej w ogóle nie zdarzyło. Czyhać na okazję do kontry to specjalność zakładu Realu Madryt, akcje po rożnych i wolnych to strategie Atletico ocierające się o mistrzostwo. Barca zmieniła się jak kameleon i okazało się, że efekt był piorunujący. Nikt nie mógł nawet marzyć o tym, by Katalończycy w zaledwie 45 minut zniechęcili do walki o półfinał takiego rywala jak mistrz Hiszpanii. A jednak to się udało, w dodatku absolutnie rewolucyjnymi metodami. Kontry Barcelony kończone przez Neymara były zabójcze. W dramatyczny mecz niepotrzebnie wmieszał się sędzia z dwoma kluczowymi błędami. Mascherano nie faulował Juanfrana w polu karnym, więc jedenastka dla Atletico była wyssana z palca, powinna być odgwizdana tuż przed golem na 3:2 dla Katalończyków, gdy Griezmann trafił piłką w rękę Jordiego Alby. Czerwona kartka dla Gabiego w drodze do szatni była dla Atletico ciosem ostatecznym i samobójczym (bardziej samobójczym niż gol Mirandy). Kapitan Atletico zabił wiarę w swoich kolegach i odebrał kibicom wszelkie szanse na przeżywanie wielkich emocji do końca. Druga połowa mogła się nie odbyć. Gospodarze podkulili ogon, cofnęli się na swoją połowę, czekając, co najwyżej na okazję do postawienia stempla korkami na piszczelach gości. Ci głównie unikali walki, która była już rozstrzygnięta. Luis Enrique musiał być jednak tego wieczoru przeszczęśliwy. Od początku sezonu poszukiwał sposobów na wzmocnienie gry defensywnej i rozwiązanie problemów „zakleszczania” się ataku pozycyjnego pod bramką przeciwną. Jego drużyna miała szukać zmiany metod, tempa gry eliminując tę paraliżującą ją przewidywalność. Najszybszym egzaminem na postępy zmiany mentalności graczy z Camp Nou były starcia z PSG, Realem i Atletico. Znaczący miał być szczególnie ten ostatni rywal, bo w ubiegłym sezonie najmisterniej i najbardziej regularnie obnażał wady Katalończyków. Wyjazd do Paryża zakończył się porażką Barcelony, wyjazd na Santiago Bernabeu także. Można było tylko mieć nadzieję, że drużyna z Leo Messim w nowej roli wciąż jest dopiero w połowie drogi do celu wyznaczonego przez trenera. To był ambitny i śmiały plan, zmiana sposobu gry Barcelony jest czymś znacznie więcej niż sprawą taktyki. Styl gry drużyny z Camp Nou to kwestia fundamentalna, dziedzictwo, znak rozpoznawczy wynoszony na sztandary. Trzy mecze z Atletico były już jednak takie, o jakich Enrique mógł marzyć. Zwycięstwo 3:1 w lidze, 1:0 w Pucharze Króla i środowe 3:2 na Vicente Calderon w rewanżu dają obraz postępów dokonanych przez Barcę. To jest dziś drużyna grająca inaczej. I co nie bez znaczenia - w zgodzie z tradycją, sam Johann Cruyff nie miałby się do czego przyczepić. Oczywiście przyszłości przewidzieć się nie da, nie ma podstaw, by twierdzić, że Enrique odniesie sukces. Jedno jest pewne, a przed meczami z Atletico nie było – że nowy trener Barcy nie jest skazany na porażkę.

PRZEKRĘT

Napisał Radek @ 17 stycznia 2015

Piłka nożna jest niesprawiedliwa i okrutna. Przekonali się o tym Niemcy, najpierw w październiku na Stadionie Narodowym w Warszawie, a w poniedziałek Manuel Neuer na gali FIFA, na której  Cristiano Ronaldo dostał "Złotą Piłkę" czyli został wybrany najlepszym piłkarzem grającym w Europie w 2014 roku. Moim zdaniem to zły wybór. Wręcz absurdalny. Mam jeden zasadniczy argument. Pierwszy raz w historii zdarzyło się żeby "Złotą Piłkę" dostał zawodnik, który uczestnicząc w mundialu nawet nie wyszedł z grupy. Z grupy! To już nawet Igor Biełanow był lepszy. Oczywiste jest, że Cristiano Ronaldo grał w tym roku fantastycznie, osiągi miał znakomite, styl również był godny podziwu. Doprawdy świetny piłkarz! Nie od dziś. Dziwi mnie jednak, że najważniejszą nagrodę za 2014 rok dostał piłkarz, który w najważniejszym momencie zeszłego roku całkowicie zawiódł. To jest jak z maturą - musisz się sprężyć na ten jeden moment, pokazać klasę w najważniejszych chwilach, dokładnie wtedy kiedy ta klasa jest najbardziej potrzebna. To  właśnie jest dowodem jakości. Mundial to dla piłkarzy matura. W trakcie ubiegłorocznej matury Cristiano Ronaldo zawiódł, powtórzę, całkowicie. Nie zmieni tego faktu gol na otarcie łez w meczu z Ghaną. W grze tej najbardziej spektakularnej - z Niemcami - w bezpośrednim pojedynku z Manuelem Neuerem - nie miał szans. Nie pokazał nic. Został zmiażdżony. Zawiódł również w spotkaniu najbardziej istotnym - z USA. Tymczasem od takich piłkarzy oczekuje się żeby ciągnęli za sobą zespół w najważniejszych chwilach. CR7 Real ciągnął owszem, znakomicie. Ale w roku mundialu Portugalii nie pociągnął już nigdzie. Przypominam - Portugalia nawet nie wyszła z grupy! Osobiście cenię zawodników, którzy najlepsi są w najważniejszym momencie. Bycie najlepszym w najważniejszym momencie jest nieporównywalnie trudniejsze niż bycie najlepszym w nieważnym albo i nawet ważnym momencie. Udźwignięcie ciężaru oczekiwań to niezwykła umiejętność. Nie rozumiem jak najlepszym piłkarzem może zostać zawodnik, który nie udźwignął ciężaru na najważniejszej ze wszystkich ważnych piłkarskich imprez. Nie ma przecież nic ważniejszego od mundialu. Taką Ligę Mistrzów można przecież wygrać cztery razy częściej. "Złota Piłka" przyznawana jest od 1956 roku. Większość z wyborów w latach mundialu była dla mnie niekontrowersyjna, poniedziałkowy wybór Cristiano Ronaldo to jednak jeden z największych skandali w piłce nożnej.

PRAWDZIWA MIŁOŚĆ

Napisał Radek @ 11 stycznia 2015

Atletico Madryt daje swojemu najsławniejszemu wychowankowi szansę na powrót do wielkiego futbolu. Ostatnią, może niezasłużoną, na którą nie zapracował teraz, ale wiele lat temu.W Wigilię transakcja stała się tajemnicą poliszynela. AC Milan, w którym od pół roku grał Fernando Torres, nie miał nic przeciwko wymienieniu go z Atletico Madryt na Alessio Cerciego. Tak naprawdę pogrążony w kryzysie klub z Mediolanu powinien na tym tylko zyskać. 27-letni Cerci to reprezentant Włoch, który w poprzednim sezonie w Serie A zdobył dla Torino 13 goli. Latem Atletico wydało 16 mln euro, by szybkość, przebojowość i brawura Cerciego stały się wartością dodaną w drużynie mistrza Hiszpanii. Włoch zawiódł jednak na całej linii. Zagrał w sześciu meczach Primera Division nie zdobywając bramki. Z pewnością zasługiwał na więcej okazji do gry, ale gdy pojawił się pomysł wymienienia go na Torresa, wszyscy ludzie związani z Atletico stracili jak jeden mąż umiejętność trzeźwego myślenia. Nawet pragmatyczny trener Diego Simeone jest entuzjastą powrotu 31-letniego piłkarza o pseudonimie „El Nino”. Fernando jest symbolem, wychowankiem, dumą, miłością, a kibice uznają go wręcz za dziecko klubu z Vicente Calderon. W latach największej świetności o napastnika zabiegał Real Madryt. Ale miłość i lojalność wobec Atletico kazały mu zawsze odrzucać zaloty najbogatszego klubu świata. Dlatego, gdy 6,5 roku temu wszyscy doszli do wniosku, że „Dzieciak” z Vicente Calderon przerasta klasą drużynę Atletico, został sprzedany do ligi angielskiej. Nie ma w klubie z Vicente Calderon nikogo, kto by nie wierzył, że powrót Torresa to coś wręcz magicznego. Oficjalnie transfer został ogłoszony 5 stycznia, gdy we Włoszech otworzyło się okno transferowe. Zostawił klub drewniany, zastaje murowany. - Dam z siebie wszystko, a nawet więcej – obiecał piłkarz fanom z Vicente Calderon. Ci nie mają cienia wątpliwości. Do jakiego stopnia Torres jednoczy ludzi związanych z klubem pokazuje przykład Frente Atletico, grupy ultrasów usuniętych niedawno ze stadionu za brutalną bijatykę w centrum Madrytu, w której zginął ultras Deportivo La Coruna. Członkowie tej grupy świętują powrót Torresa fotomontażem pokazującym piłkarza trzymającego w rękach flagę stowarzyszenia. Podpis brzmi standardowo: „Witaj w domu”. Torres stał się talizmanem Atletico w najcięższych czasach, gdy mając 17 lat debiutował w klubie, który pod rządami demonicznego prezesa Jesusa Gila, błąkał się w II lidze. Gil, burmistrz kurortu Marbella był w tamtym czasie aresztowany za nadużycia finansowe. Stojąc na czele Atletico potrafił wyrzucić z pracy czterech trenerów podczas jednego sezonu. Sprowadzał też niezłych piłkarzy, ale drużyna regularnie grała poniżej oczekiwań. Także po powrocie do Primera Division, gdzie Fernando został kapitanem Atletico w wieku zaledwie 19 lat. Torres chciał grać na Vicente Calderon do końca kariery. Dlatego odrzucił lukratywną ofertę Romana Abramowicza, właściciela Chelsea. Kiedy jednak w sezonie 2006-2007 Atletico znów nie zakwalifikowało się do europejskich pucharów, „El Nino” uznał, że zostając w Madrycie, niczego nie osiągnie. Postanowił wyemigrować do Premier League, Liverpool zapłacił za niego blisko 40 mln euro. W nowym klubie nastąpił jednak dalszy ciąg nieszczęść Torresa. Hiszpański napastnik grał znakomicie, zdobywał gole, w cztery sezony trafił do siatki 81 razy w 142 meczach, z czego aż 65 w Premier League. Ale drużyna z Anfield Road nie zdobyła w tym czasie żadnego trofeum. To było dla niego impulsem do „zdrady” jak określili to fani Liverpoolu. Hiszpan opuścił klub w styczniu 2011 roku przenosząc się do Chelsea za rekordową kwotę 58 mln euro. Został w tamtym czasie najdroższym graczem w Premier League i piątym na liście najdroższych w historii, po Ronaldo, Ibrahimovicu, Zidane, Figo i Kace. Wtedy świat Torresa przewrócił się do góry nogami. Pierwszego gola dla Chelsea zdobył dopiero w dziesiątym meczu. Odtąd Hiszpana obowiązywała przeciwna zasada: on grał słabo, strzelał mało, ale jego klub zdobywał trofea. Z „The Blues” Torres wygrał Puchar Anglii, Ligę Mistrzów i Ligę Europy, jego skuteczność w porównaniu do czasów Liverpoolu spadła w lidze angielskiej prawie czterokrotnie. Stał się w klubie ze Stamford Bridge, drugą, zbędną rzeczą. Stąd Jose Mourinho po powrocie do Chelsea w 2013 roku, zatrzymał Hiszpana tylko sezon. I bez żalu wypożyczył latem do Milanu. Na zsyłkę, ale w Mediolanie Torres trafił do siatki zaledwie raz (w przegranym meczu z Empoli) i wylądował na ławce. Nawet w pogrążonym w kryzysie klubie z San Siro okazał się bezużyteczny. W czasie, gdy gwiazda Torresa gasła, gwiazda Atletico się zapalała. W grudniu 2011 roku trenerem zespołu z Vicente Calderon został jego były piłkarz Diego Simeone. I jak czarodziej odmienił drużynę skazaną na porażki. Wiosną 2012 Atletico wygrało Ligę Europy, a potem Superpuchar po zwycięstwie 4:1 nad Chelsea – klubem Torresa. W poprzednim sezonie drużyna odzyskała mistrzostwo Hiszpanii i dotarła do finału Ligi Mistrzów, stając się rewelacją europejskiej piłki. Zostawiał ukochany klub, bo wyrósł ponad jego miarę. Dziś wraca do drużyny, której będzie się starał dorównać wszystkimi siłami. Włoski trener Fabio Capello uważa, że Simeone wydobędzie z Torresa co najlepsze, przywróci mu motywację i nadzieję. Piłkarz nie jest jeszcze stary: 31 lat skończy dopiero w marcu. Pytanie: czy „Dzieciak” nie jest już zupełnie zgraną kartą? Torres nie jest wyłącznie legendą Atletico, ale całej hiszpańskiej piłki. Dla niej zrobił znacznie więcej. Już w reprezentacjach juniorskich zdobywał tytuły mistrza Europy okraszone premiami dla najlepszego strzelca, lub najlepszego gracza turnieju. W pierwszej reprezentacji debiutował 6 września 2003 roku w starciu z Portugalią, pierwszego gola wbił Włochom siedem miesięcy później. W 110 spotkaniach dla „La Roja” zdobył 38 goli, co w klasyfikacji strzelców wszech czasów daje mu trzecie miejsce za Davidem Villą i Raulem Gonzalezem. W drużynie narodowej na pecha Torres mógł narzekać tylko na początku, Euro 2004 i mundial w Niemczech zakończyły się dla „La Roja” porażkami. Potem nastąpiła fantastyczna seria triumfów na Euro 2008, mundialu w RPA i Euro 2012. „El Nino” zdobywał gole w obu zwycięskich finałach mistrzostw kontynentu. W 2008 roku zajął trzecie miejsce w plebiscycie Złota Piłka wyprzedzony tylko przez Cristiano Ronaldo i Lionela Messiego. Wróżono mu wtedy taką samą karierę jak Portugalczykowi i Argentyńczykowi. Załamanie formy przyszło w kwiecie wieku, czyli wtedy, gdy przestał być dzieciakiem. Atletico, jego klub daje mu ostatnią szansę.Nikt inny, poza ludźmi związanymi z klubem z Vicente Calderon już w jego odrodzenie nie wierzy. Na prezentacji było 45 tysięcy kibiców. Dzisiaj obejrzy go ponad 98 tysięcy kibiców na Camp Nou, idealny moment na przywitanie się i powrót godny króla, gdyż zagra przeciwko drużynie której jest katem, potrafi jak nikt inny strzelać jej bramki. Oczywiście jeżeli zagra, jeżeli nie to będzie jego osobista porażka, początek końca kariery.

NA ZAKRĘCIE

Napisał Radek @ 1 stycznia 2015

Jesteśmy po świąteczno-noworocznych kolejkach w Premier League. W ciągu siedmiu dni piłkarze w lidze angielskiej musieli jak co roku rozegrać trzy kolejki. W Hiszpanii, we Włoszech, w Niemczech, we Francji odpoczynek, a w Anglii gra się na całego. Pierwsza kolejka "szalonego tygodnia" rozpoczęła się tradycyjnie 26 grudnia czyli w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, tzw. Boxing Day. Kolejka nie przyniosła większych niespodzianek co potwierdzają wyniki. Mityng najlepiej przebrnęła drużyna Southampton FC, która zanotowała remis z Chelsea i zwycięstwa z Arsenalem i Crystal Palace, czym usadowiła się wygodnie w czołówce ligi. Również siedem punktów zgarnęła drużyna Mauricio Pochettino, która tak jak Święci bardzo dobrze zaprezentowała się w tym okresie, szczególnie w meczu z Chelsea pokazali kawał dobrego futbolu. Po dwudziestu kolejkach liderem klasyfikacji strzelców są Sergio Aguero i Diego Costa, który dzięki trafieniom z West Ham i Tottenhamem dogonił Argentyńczyka, który otwierał klasyfikację przed Boxing Day. Obydwoje mają na koncie po czternaście trafień. Dla angielskich kibiców to tradycja Wigilii, tydzień którym żyje każdy kibic piłki nożnej i czeka na angielskie coroczne show. Przy okazji "angielskich świąt"utarło się powiedzenie wśród komentatorów ligi angielskiej w Polsce, że Polacy albo oglądają w święta "Kevin sam w domu" albo wybierają Premier League. Wracając do zielonego prostokątna, lider ligi pokonał w derbach Londynu West Ham United 2:0. Jednak jak pokazały kolejne kolejki, Chelsea złapała zadyszkę i zdobyła zaledwie cztery punkty. Postawę The Blues można uznać za największą porażkę. Rozczarowaniem okazała się również postawa drużyny Roberto Martineza, która przegrała wszystkie trzy mecze. Na ostatni dzwonek połowicznie zareagowała drużyna Liverpool FC, która po dwóch zwycięstwach, w dwudziestej kolejce zanotowała wpadkę remisując z ostatnim w tabeli Leicesterem na Anfield Road 2:2. Wicelider w dziewiętnastej kolejce zaliczył wstydliwy występ, remisując z Burnley na własnym stadionie. Ta wpadła zaważyła o numerze pierwszym po dwudziestej kolejce, gdyż Manchester City stałby się samotnym liderem. W Nowy Rok Premier League wchodzi z dwoma numerami jeden, Chelsea Londyn i Manchester City mają tyle samo punktów, bramek strzelonych i straconych, a w bezpośrednim meczu padł remis. Mieszane uczucia zostawił po sobie Manchester United, który zaliczył zaledwie jedno zwycięstwo i dwa remisy. Z perspektywy polskich kibiców świąteczno-noworoczne kolejki miały gorzki smak. Spowodowane to jest błędami jakie popełnili bramkarze reprezentacji Polski. Łukasz Fabiański nie popisał się w meczu z Liverpoolem, w którym zawalił jedną bramkę, natomiast Wojciech Szczęsny popełnił katastrofalne błędy w meczu z Southampton FC, które zaważyły o wyniku i porażce jego drużyny. Podsumowując piłkarskie święta w Anglii, możemy pokusić się o opinie, że kibice mieli przyjemności obejrzeć tylko jeden mecz na wysokim poziomie, Tottenham-Chelsea to było godne zakończenie okresu przełomów roku 2014 i 2015. Wszystkim pozostałym meczom czegoś brakowało, tempo tradycyjnie szybkie, ale jakości mało, przykładem jest druga połowa meczu Southampton FC-Chelsea, która wyglądała jak mecz podwórkowy. Piłkarską gwiazdką w tym okresie był Harry Kane z Tottenhamu Hotspur. Mecz kończący "szalony tydzień" to początek emocji jakie nas czekają w lidze angielskiej i w całej piłkarskiej europie na wiosnę. Premier League wychodzi z zakrętu na ostatnią prostą.