Im więcej zarabiają, tym rzadziej wygrywają. Kluby
angielskie, czyli reprezentanci bezdyskusyjnie najbogatszych rozgrywek świata,
znów odpadły z Ligi Mistrzów przed ćwierćfinałami. Piłkarze Evertonu też dali
się właśnie wykopać – a właściwie skopać, w Kijowie oberwali od Dynama 2:5 –
więc Anglia nie ma przedstawiciela ani w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, ani w
ćwierćfinale Ligi Europy. I można oficjalnie ogłosić, że przeżywa najczarniejszy
sezon w pucharach od 22 lat. Z perspektywy LM – fetysz właścicieli
najbogatszych klubów – pensje w Manchesterze City to najmarniej zainwestowane
pieniądze na szczytach futbolu. Angielskie budżety generalnie przynoszą zresztą
niewiele. Gdyby hierarchia finansowa przekładała się na sportową, w
ćwierćfinałach oglądalibyśmy i Manchester United (wicelider rankingu Football
Money League, przychodami ustępuje tylko Realowi Madryt), i Manchester City
(szóste miejsce), i Chelsea (siódme), i Arsenal (ósme). A gdyby do LM
zapraszano po prostu najzamożniejszych, to poza wymienionymi zabawiałaby się w
niej także Liverpool, Tottenham, Newcastle, Everton, West Ham, Aston Villa,
Southampton, Sunderland, Swansea oraz Stoke. Bo wśród 30 największych
futbolowych krezusów jest aż 14 klubów angielskich. Monopol. Ubawiony
retorycznymi wysiłkami wyspiarskich trenerów, by wmówić publice, że przegrywają
nie z silniejszymi przeciwnikami, lecz niesprzyjającymi okolicznościami. José
Mourinho znów przypomniał, że mecze angielskie – w Premier League, FA Cup, Capital
One Cup – są wymagające atletycznie jak nigdzie indziej, więc ich uczestnikom
brakuje energii, by wytrzymać jeszcze konkurencję z drużynami z kontynentu – w
domyśle wypoczętymi, przecież one kopią sobie niedzielnie na zielonej trawce.
Arsene Wenger znów zażądał, by zrezygnować z archaicznej reguły szczególnego
cenienia goli strzelonych na wyjeździe – wówczas Chelsea oraz Arsenal
zremisowałyby dwumecze z PSG oraz Monaco i mogły ratować skórę w rzutach
karnych. Manuel Pellegrini wystękał natomiast, że dopóki liga angielska nie
urządzi sobie wreszcie zimowej przerwy, to będzie odstawać od zagranicznych
rywali. To są tylko wymówki, rzeczywistość pokazuje dosadnie, że angielski
futbol się stacza. Były przecież epizody w Lidze Mistrzów z wewnętrznym angielskim finałem, zdarzały się
półfinały z angielskim tercetem, ale to już przeszłość. Od jakiegoś czasu
potentaci finansowi na boisku maleją. W tym sezonie ulegli nie tylko
gwiazdorsko obsadzonym Barcelonie i Paris Saint-Germain, lecz również
młodzieńcom z AS Monaco oraz – to jeszcze w fazie grupowej, rozczarował
Liverpool – szwajcarskiej fabryce talentów z Bazylei. Przed dwoma sezonami było
gorzej – City i Chelsea odpadły już jesienią, a MU i Arsenal w 1/8 finału.
Przed rokiem nad miernotę wybiła się – do półfinału – jedynie Chelsea.
Angielskie kluby zaczęły zsuwać się w kierunku angielskiej reprezentacji, dla
której turnieje dzielą się na nieudane i beznadziejne. Tymczasem pieniędzy
przybywa im w obłędnym tempie. Za prawa telewizyjne w latach 2016-19
wynegocjowały 5,136 miliarda funtów, co oznacza wzrost o 71 procent w stosunku
do umowy 2013-16. Ostatnia drużyna ligi angielskiej na transmisjach zarabia
więcej niż mistrzowie Bundesligi, niż wszystkie poza Barceloną i Realem kluby
hiszpańskie i wszystkie poza Juventusem i Milanem włoskie. Obławiają się też
wyspiarze na rekordowych zyskach z tzw. dni meczowych, bo za bilety i karnety
żądają więcej niż ktokolwiek w Europie. Około tysiąca angielskich kibiców lata
w weekendy na mecze Bundesligi – wychodzi taniej. Nawiasem mówiąc, na
najdroższym stadionie świata – oszklony, przypominający raczej centrum handlowe
– występują piłkarze Arsenalu, którzy co roku tracą szansę na przetrwanie 1/8
finału LM już w pierwszym meczu (1:3 z Monaco, 0:2 z Bayernem, 1:3 z Bayernem,
0:4 z Milanem). Budzą się dopiero w rewanżu, gdy znika jakakolwiek presja –
nikt już od nich niczego nie oczekuje. Sami wyspiarze lansują tezę, że żyje im
się ciężej, bo rozgrywają najwięcej meczów w sezonie i że mają najmocniejszą
konkurencję w kraju – nie do zweryfikowania, brzmi wątpliwie. W każdym razie
Chelsea uległa PSG, choć przed meczami odpoczywała odpowiednio sześć i siedem
dni, podczas gdy rywale ledwie trzy i cztery dni. Na boisko w całym sezonie też
wychodziła rzadziej (43-44). Tu nie rozstrzygało zmęczenie. Prędzej –
minimalizm trenera José Mourinho. Każde niepowodzenie Anglików to odrębna
historia, ogólnie wiemy tylko, że bogactwo ich demoralizuje. Nie tyle kupują
lepszych piłkarzy – Realu czy Barcelony nie przelicytują – ile za piłkarzy
grubo przepłacają. Czołówka stosunkowo rzadko samodzielnie lansuje
najjaśniejsze gwiazdy, woli skupować za dziesiątki milionów już rozbłysłe,
najchętniej z Hiszpanii (wyjątki się zdarzają: Ronaldo czy
Fabregas reputację budowali na Wyspach). Klasowych
wychowuje się niewielu, więc potentaci dopuszczają do podstawowej
jedenastki
jednego, dwóch, maksymalnie trzech Anglików. Całość tworzy
kosmopolityczną
wyspę nieprawdopodobnego luksusu – kluby należą do obcokrajowców,
szatniami
rządzą obcokrajowcy, po boiskach biegają obcokrajowcy. A jej finansowa
przewaga według ekspertów od futbolowego biznesu będzie się nadal
powiększać. Więc wniosek jest prosty. Anglicy nie przegrywają przez
regulaminy ani dlatego, że mężnie umierają dla kibica na swoich
boiskach. Przegrywają sportowo.
Żeby liga angielska liczyła się w Europie, władze ligi muszą wprowadzić limit obcokrajowców w pierwszej jedenastce. Jeżeli nie ograniczą liczby obcokrajowców to będzie co raz gorzej.
OdpowiedzUsuńAnglicy to kretyni.Tyle kasy i słaba liga.
OdpowiedzUsuńSłaby ten mecz Liverpool-Manchester United.Pokazuje w jakim miejscu jest liga angielska, Niemcy już ich przegonili, w szybkim tempie dochodzą ich Francuzi i Włosi.
OdpowiedzUsuń